Forum Historii Nysy Strona Główna Forum Historii Nysy
Serwis społecznościowy poświęcony historii miasta Nysa

FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy  StatystykiStatystyki
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj

Poprzedni temat «» Następny temat
Wspomnienia Heinricha von Schroetera z Kwiatkowa
Autor Wiadomość
ralf 
Administrator
ralf


Dołączył: 07 Lis 2017
Posty: 3484
Skąd: Kraków
Wysłany: 2025-10-16, 09:10   Wspomnienia Heinricha von Schroetera z Kwiatkowa

Heinrich von Schroeter – przedwojenny właściciel dworu w Kwiatkowie (Blumenthal), urodził się dnia 20 lipca 1893 r. w Pszczynie (Pless). Jego ojcem był Heinrich von Schroeter senior (1856-1945), który w latach 90. XIX w. pełnił w Pszczynie funkcję landrata. Z kolei matką Heinricha była Maria z d. Walter (1864-1945). Heinrich miał troje rodzeństwa, tj. dwóch braci – Günther, Hans-Erich (1891-1947) oraz jedną siostrę – Ilse. Heinrich w wieku 25 lat, dnia 11 kwietnia 1918 r. w Goświnowicach (Giesmannsdorf) ożenił się z Karin von Falkenhausen, urodzoną w Białej Nyskiej (Bielau) w 1897 r., która była córką barona Ernsta von Falkenhausena (1846-1897) oraz Elisabeth Friedenthal (1864-1897). Karin zmarła w 1935 r. zaraz po porodzie swojej córeczki o imieniu Marion w szpitalu w Głuchołazach (Ziegenhals). Rodzice Heinricha oraz jego jedyna siostra Ilse zginęli w styczniu 1945 r. podczas okupacji miasta Trzebnica (Trebnitz) przez Armię Czerwoną. Heinrich przeżył wojnę i zmarł w 1963 r. w Göttingen.

Heinrich von Schroeter junior po wojnie spisał swoje przeżycia z 1945 r. i przekazał je swojej córce Marion (ur. 1935). Ta z kolei podzieliła się nimi ze swoją przyjaciółką o nazwisku Hildegard Niefanger z d. Flassig (ur. 1929 w Nadziejowie/Naasdorf), która przed 1945 r. pracowała u Heinricha von Schroetera na dworze w Kwiatkowie jako pomoc domowa i zajmowała się Marion, choć różnica wieku między dziewczynkami wynosiła tylko 6 lat. Marion zmarła w marcu 2016 r., ale Pani Hildegarda żyje nadal. Jej historią zainteresowała się jej wnuczka, dzięki której miałem możliwość zapoznać się ze wspomnieniami Heinricha Schroetera, za co bardzo jej dziękuję. Jest to 10-stronicowy maszynopis zatytułowany: „Wie ich meine Schlesische Heimat verlor”, który postanowiłem w całości przetłumaczyć na język polski i tutaj go zamieścić:


    Jak straciłem moją śląską ojczyznę.

    Była końcówka lutego 1945 roku. Główna linia frontu znajdowała się teraz zaledwie 30 km od nas. Kto by pomyślał, że wszystko dookoła może nadal funkcjonować, a każdy wykonywać swoją pracę, tak blisko linii frontu. Często słychać było silny ostrzał artyleryjski, choć nikt nie wiedział, kto atakuje. Na wschód od nas stała dobrze wyposażona dywizja i utrzymywała pozycję. Na mojej posiadłości w Kwiatkowie (Blumenthal), położonej 9 kilometrów na zachód od miasta Nysa (Neisse), stacjonował sztab pułku zaopatrzeniowego. To uspokajało. Dopóki tam był, można było zakładać, że front jest cały czas utrzymywany. Trwało to tygodnie, aż nadeszła połowa marca. Przez naszą wioskę przejeżdżały wtedy niekończące się kolumny, jadące z zachodu. Były to wstrząsające obrazy! Ci biedni ludzie z resztkami swojego dobytku! Można było dostrzec wiele praktycznych rozwiązań, które ci ludzie zastosowali, przygotowując pospiesznie swoje wozy do ucieczki. Jak długo potrwa, zanim spotka nas ten sam los? Dlatego następne tygodnie wykorzystałem do tego, aby przynajmniej lepiej się na to wszystko przygotować. Przez naszą okolicę przejeżdżały też długie kolumny więźniów z Oświęcimia (Auschwitz), wielu z nich bez butów, brodzących w śniegu! Było to najbardziej wstrząsające doświadczenie tamtych dni. Strażnikami tych więźniów byli brutalni esesmani, w większości Węgrzy. Każdy z więźniów, który po drodze upadał, zostawał zabity strzałem w tył głowy. Kiedy moi ludzie z litości chcieli dać tym głodnym ludziom chleb, zostali kopnięci przez strażników. Zmarłych podczas tego marszu musiały pochować gminy położone wzdłuż trasy, którą szli. Jedna z takich zmarłych osób leżała niedaleko nas, jakiś kilometr dalej, a pięć kolejnych w sąsiedniej gminie. Ostatni z nas, który jeszcze wierzył w ten cały reżim, zrozumiał już, że zemsta za to wszystko będzie straszna. No i później musieliśmy ją znosić. Jak powiedział mi pewien Polak, który nie należał do najgorszych – był to program Hitlera, tylko z polskim podpisem.

    Przez nasz teren przechodziły także większe grupy zagranicznych robotników z Zachodu, porzuconych przez swoich przewoźników. Robiliśmy, co mogliśmy, aby im pomóc. I choć już od kilku tygodni widzieliśmy nędzę, która i na nas czekała, to nikomu nie przyszło do głowy, aby wbrew zakazowi opuścić ojczyznę wcześniej, niż było to absolutnie konieczne. Moja posiadłość była położona w dogodnym dla nas miejscu, na zachód od Nysy. Około 25 km od nas znajdował się grzbiet górski Jesioników, którego przełęcze o wysokości 1000 m były bardzo trudne do pokonania przez czołgi. Rosjanie nie przekroczyliby tutaj gór. Mieliśmy czas, aby poczekać, aż walki dotrą do miasta Nysy, a dopiero potem wydostać się przez góry. Wszystko jednak musiało być przygotowane tak, abyśmy w razie czego mogli wyruszyć w najkrótszym możliwym czasie, by nie pakować się w ostatniej chwili i nie zapomnieć o najważniejszych rzeczach. W mojej posiadłości były 82 osoby, w tym ponad 20 robotników z Europy Wschodniej. Chcieli oni wyjechać z nami, ponieważ bali się Rosjan bardziej niż my sami. Rozdzielono wozy, każdemu przydzielono jego miejsce. Wszystko było załadowane, poza ostatnimi rzeczami, które były nam jeszcze potrzebne na miejscu. Konwój miał składać się z siedmiu wozów zaprzęgniętych w konie, dwóch wozów zaprzęgniętych w silne woły oraz „buldożera” – ciągnik z gumowymi oponami i dwoma przyczepami o ładowności 7 ton. W poprzednich tygodniach pomyślałem zatem o wszystkim, co mogło ulepszyć naszą wyprawę, a co teraz powodowało, że byłem o nią spokojniejszy. Oczywiste było to, że trzeba zabrać zapasowe koła i uprzęże, liny, łańcuchy i narzędzia, oczywiście żywność, paszę dla koni i wołów oraz wiele innych rzeczy. Z jednej z przyczep naszego taboru zrobiłem wagon mieszkalny, zabrałem nawet piecyk, deski i papę dachową, aby zapewnić sobie prowizoryczne schronienie. Początkowo wierzyłem, że przejdziemy tylko przez góry i wkrótce po zawieszeniu broni będziemy mogli wrócić z powrotem do domu – dzisiaj nikt nie zrozumie tego optymizmu. Moje przygotowania do wyruszenia wzbudziły irytację kierownictwa partii, ale mimo zakazu prowadziłem je. Przecież nie niepokoiłem ludności, mówiąc, że „front się utrzymuje” i to w sytuacji, gdy wróg stał w odległości 25 km od nas.

    Dnia 17 marca o północy pojawił się u mnie sołtys z rozkazem Wehrmachtu, że w ciągu 3 godzin musimy opuścić wieś. Rolnicy niczego jeszcze nie zdążyli spakować, gdy u nas wszystko już dopinano na ostatni guzik, ponieważ byliśmy na to przygotowani. Odmówiłem wyruszenia przed świtem, a kiedy on już nadszedł i ruszyliśmy, rosyjska artyleria zaczęła ostrzeliwać wieś. Ale dlaczego? Otóż o godzinie 5:00 rano tego dnia niemiecka kontrofensywa miała odepchnąć front. Kiedy już o godz. 4:00 rozpoczął się ostrzał artyleryjski, sztab pułku w mojej posiadłości nie był pewien, co to oznacza. Potem nadeszła wiadomość, że Rosjanie uprzedzili naszą kontrofensywę. Wieczorem Rosjanom udało się już przełamać linię frontu. Teraz ludność okręgu Nysy musiała zostać ewakuowana. Nie muszę chyba podkreślać, że próba wcześniejszego opuszczenia tego terenu groziła dla kierowników takich wypraw śmiercią. Przypomnę również apel generała Guderiana: „Rolnicy, bądźcie gotowi do swoich prac polowych, gdyż front zostanie znów wywalczony”. W naszym gospodarstwie wciąż wszystko sprawnie funkcjonowało. Jeszcze 17 marca dostarczyłem do naszej mleczarni 450 litrów mleka. Pozostało już tylko kilka dni do rozpoczęcia wiosennych prac polowych. Nie bez znaczenia jest fakt, że po zajęciu miasta Nysy, nowa główna linia frontu znalazła się 4 km od mojego gospodarstwa i pozostała tam do zawieszenia broni. Po naszym wycofaniu się większość moich pól została zaorana przez komanda robocze, a później, już pod rosyjskim dowództwem, udało nam się zebrać plony. Były to jedne z najlepszych zbiorów zboża z okresu wojny.
    Nadszedł więc czas. Widzieliśmy już zbyt wiele nędzy i mogliśmy się tylko cieszyć, że możemy opuścić dom, będąc tak dobrze wyposażonym. Nikt z nas nie sądził, że odchodzimy na zawsze. Przecież Rosjanie nie mogli zabrać ziemi, a wojna weszła w fazę, w której rozejm musiał już wkrótce nastąpić. Dalsza walka byłaby przecież szaleństwem.

    Nasza sytuacja była w tym czasie nieco inna niż sytuacja ludności, która w styczniu i lutym 1945 r. zamieszkiwała tereny bardziej na wschód. Najważniejsze dla nas było przedostanie się przez grzbiet górski i nieoddalanie się zbytnio od domu, aby móc do niego wrócić. Wielu rolników z mojej wsi posiadało tylko krowy pociągowe, więc i tak nie mogli oddalać się zbyt daleko, dlatego też pozostawali w paśmie Wysokiego Jesionika (Altvatergebirge). Gdy nasza wieś przestała być obszarem działań wojennych, udało nam się w niej nadrobić zaległości w wielu sprawach. Kilka kilometrów na zachód od nas całe gminy nie zastosowały się do nakazu ewakuacji, mając w zasadzie w tej kwestii całkowitą rację, ale po zawieszeniu broni również i one zostały splądrowane, doświadczyły polskiej zemsty i ostatecznie zostały wysiedlone – tak samo, jak my, którzy wróciliśmy i przeszliśmy przez to samo piekło. No i dlaczego?

    Mój konwój uchodźców musiał udać się dalej, do Kraju Sudetów. Dla takich konwojów utworzono centra. Z 82 osobami nie dało się samodzielnie nigdzie jechać. Otrzymaliśmy cel naszej wędrówki i złapaliśmy się za głowy, gdy dowiedzieliśmy się, że jest nim „kierunek Igława” (Iglau), czyli środek Czechosłowacji i środek ewentualnych zamieszek, które wybuchłyby tam, jeśli Amerykanie nie zajęliby tego kraju. Do końca pozostawaliśmy w dobrej nadziei. Potem ogłoszono, że nasze konwoje zostaną rozwiązane, konie przejmie Wehrmacht, mężczyźni, o ile jeszcze tacy by byli, zostaną włączeni do Volkssturmu, żywność zostanie nam odebrana, a my otrzymamy skrzynki. To by się im opłaciło, bo byliśmy dobrze zaopatrzeni. Każda z rodzin moich robotników, a rodzin tych było 14, jedna koło drugiej, miała ze sobą co najmniej jedną zabitą sztukę świni. Mogło to wywołać duże oburzenie! Nie myśleliśmy o dalszej jeździe. Z dala od tras konwojów znaleźliśmy niemiecką wioskę rolniczą i tam postanowiliśmy zostać. Była to wioska za górami, 100 km na zachód od mojej posiadłości. Rolnicy byli dla nas bardzo mili, mieliśmy dobre zakwaterowanie, nasze konie pracowały dla tych rolników, a moi ludzie pomagali im w wiosennych pracach polowych. Spędziliśmy w tej miłej wiosce przy czesko-języcznej granicy pięć tygodni, zanim rozpoczęliśmy marsz powrotny do naszej ojczyzny. Nikt by nie uwierzył, że spotkamy wtedy po raz pierwszy Rosjan. Ominęli oni góry od południa. Górnośląski Okręg Przemysłowy wpadł w ich ręce w stanie nienaruszonym, a walki dobiegały końca. Zachodnia część powiatu, w którym żyłem, nie była już obszarem walk i pod koniec kwietnia mogłem pojechać moim ciągnikiem do domu, aby zabrać stamtąd paszę dla koni. Byliśmy wprawdzie jeszcze atakowani z powietrza, ale wszystko zakończyło się dobrze. Ponownie ujrzałem swoją posiadłość, której Rosjanie jeszcze nie odwiedzili, ale nie wyglądała ona tak, jakby nic się tam nie działo. Wstyd jest mi opowiadać, jak Niemcy się tam zachowywali, pozostawiając po sobie ślady całkowitej rozpadłości i bezsensownego wandalizmu, a także braku szacunku dla rzeczy osobistych. Ale my nie porzuciliśmy jeszcze naszej ojczyzny i wróciliśmy do niej pod koniec maja, będąc pełni nadziei.

    Gdy nadszedł dzień 9 maja, nie mogliśmy już postrzegać Rosjan jako walczącego z nami wroga, ale wiele to nie zmieniło. Niestety, informacja podana przez angielskie radio, że Rosjanie powinni pozostać na linii Ołomuniec-Brno, a Amerykanie posuwać się do tego czasu naprzód, była nieprawdziwa. Wtedy wszystko potoczyłoby się pomyślnie i byłoby słusznym pozostanie tam, gdzie byliśmy. Ale nawet gdybyśmy spróbowali dotrzeć do Bawarii, nic by nam to nie dało, bo było już za późno. Amerykanie odesłali kolumny z uchodźcami z powrotem, zostały one następnie splądrowane przez Czechów, a ludzie musieli pokonać pieszo paręset kilometrów, aby wrócić na Śląsk. Nasza rolnicza wioska, w której się zatrzymaliśmy, leżała z dala od dużych dróg i mieliśmy nadzieję, że Rosjanie przejadą przez nią główną ulicą. Jednak 9 maja wczesnym rankiem usłyszeliśmy krzyki w lesie i stukot kół. Niemal nieprzejezdnymi, kamienistymi, leśnymi drogami nadchodziły Rosyjskie kolumny, a właściwie piechota na wszelkiego rodzaju zdobycznych pojazdach. Nasz Wehrmacht wysadził mosty na głównej drodze, więc Rosjanie, objeżdżając teren bokiem, dotarli do nas. Kobiety i dziewczęta natychmiast uciekły do lasu. Zleciłem, aby w takiej sytuacji moje konie również zabrać do lasu. Wszystko działo się zbyt szybko i udało się to wykonać tylko częściowo. Gospodarstwo, w którym wtedy przebywałem wraz z dwoma zaprzęgami, znajdowało się najbliżej lasu, z którego nadchodzili Rosjanie. Nie było ucieczki. Była ze mną tylko moja starsza gospodyni i dwójka moich dzieci w wieku 10 i 12 lat. Właściciel tego gospodarstwa wyprowadził się, a gospodyni z córką rolnika uciekły do lasu. Jako „Pan” – jak mawiają Rosjanie – przywitałem Rosjan. Moje konie wkrótce zostały zabrane, a wszystko przeszukane. Wiele rzeczy było tam dobrze ukrytych, a nawet zakopanych i uniknęło wtedy Rosjan. Jednak w ciągu następnych dni przybyły ich setki, by plądrować – oddziały grabieżców z pojazdami, i stopniowo znajdowali różne rzeczy. Przemieszczające się oddziały rosyjskie miały jednak niewiele czasu, gdyż musiały jak najszybciej dotrzeć do Pragi. Pierwszego wieczoru zakwaterowało się u mnie ośmiu rosyjskich oficerów, którzy o dziwo sprawiali bardzo dobre wrażenie, a do tego trzy kobiety z bronią palną. Moje dzieci zostały położone do jednego łóżka, a pokój Rosjanie wykorzystali jako sypialnię. Ja spałem w kuchni na ławce razem z rosyjskim komisarzem. Mówił po niemiecku i rozmawialiśmy całą noc. Były to interesujące rozmowy, w których ostrzegł mnie przed nadchodzącymi Rosjanami, którzy byli Mongołami. Było to jak najbardziej uzasadnione! Już następnego wieczoru pojawili się Mongołowie. Kiedy nie dałem im zegarka, wyprowadzili mnie przed drzwi, aby mnie zastrzelić. Były to sekundy, w których pogodziłem się ze śmiercią. Jednak w ostatniej chwili otrzymałem kopniaka i usłyszałem przekleństwo, a oni zniknęli w ciemnościach. Od tej chwili rozpoczęła się nasza męka – plądrowanie dokonywane przez Czechów, Polaków i Rosjan. Wkrótce straciliśmy wszystkie nasze silne konie. Rosjanie zostawili nam tylko parę małych, starych koni, dzięki którym mogliśmy wyruszyć z czterema wozami do domu. Nie było innego wyjścia, jak tylko wracać. Czechy były w stanie wrzenia, poza tym mówiono, że kto nie wróci do dnia 1 czerwca, straci prawo do zamieszkania na Śląsku. Nikt z nas nie spodziewał się, że ludność będzie wysiedlana. Podczas powrotnej wędrówki najpierw Czesi zabrali mi ciągnik. Potem nastąpiły kolejne grabieże, aż dotarliśmy do hrabstwa kłodzkiego. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu panował tam zupełny porządek. Tamtejszy rosyjski dowódca nie tolerował napadów. Cała tamtejsza ludność pozostawała u siebie, powiat nie był terenem walk i stosunkowo niewiele się tam działo. Zupełnie inaczej było w powiecie Nysa – tam panowali już Polacy. Tuż przy granicy powiatu nyskiego ponownie doszło do ograbienia nas przez Polaków. Wozy były już prawie puste, bo podczas wędrówki znikał jeden kawałek boczku po drugim. Ja sam wcześniej ukryłem pewne swoje rzeczy, z wyjątkiem tych najbardziej niezbędnych, u niemieckich rolników w Sudetach, ponieważ zdawałem sobie sprawę z tego, co nam groziło. Polskim właścicielom ziemskim też nic nie zostawiliśmy. Moi ludzie myśleli tylko o powrocie do domu i liczyli na to, że jako zwykłym pracownikom nic im się nie stanie. Stałem teraz przed dylematem: za mną byli Czesi – chyba najbardziej nikczemni, a przede mną z kolei wróg, z którym zawarto już rozejm, a także nasza ojczyzna. Ale jeszcze tam nie dotarłem. Już wcześniej zdążyłem zobaczyć swoje gospodarstwo, kiedy polska milicja szukała właściciela dobytku znajdującego się na wozie. Zostałem wtedy aresztowany i przeżyłem pierwsze „polskie” przesłuchanie, o którym wolę nie pisać. Potem zostałem wydany Rosjanom, spędziłem cztery dni w piwnicy i zostałem przetransportowany – najpierw pieszo, a później ciężarówką – do Kamieńca (Kamenz). Tam kompletowano kompanie robocze dla Rosji. Nie wydawałem się jednak wystarczająco silny. Zostałem więc wyrzucony na ulicę bez dokumentów, więc prawie bez szans na powrót do domu, i chyba tylko po to, aby zostać ponownie aresztowanym w Polsce. Kamieniec leżał około 40 km od mojej posiadłości. Wracałem, nie zbliżając się do żadnej wsi, przez pola, które były wówczas zaminowane, o czym wtedy nie wiedziałem i które jeszcze później pochłonęły wiele ofiar. W końcu szczęśliwie dotarłem do domu. W mojej posiadłości już mnie „skreślono”. Dobrze, że moje dzieci nie rozumiały całej tej sytuacji.

    W tamtym czasie moi ludzie ciężko pracowali, aby uprzątnąć najgorszy bałagan. Budynki ucierpiały nieznacznie i tylko mój dom został trafiony dwiema małymi bombami burzącymi, wskutek czego miał uszkodzony dach. Maszyny rolnicze stały nadal nienaruszone, ale meble trzeba było pozbierać, gdyż były porozrzucane wszędzie. Bydło, w liczbie 108 sztuk, zostało wypędzone do Czechosłowacji przez niemiecki Volkssturm natychmiast po naszej ewakuacji. Jedynie rolnicy przyprowadzili swoje krowy pociągowe, aby dzieci mogły od nich mieć trochę mleka. W kopcach ziemniaków znaleźliśmy jeszcze sporo kartofli. Pozostawiłem ich 6000 cetnarów, z których wiele zużyto na utrzymanie się przez ostatnie dwa miesiące. Na strychu pozostało również trochę zboża. Cała ta żywność musiała teraz wyżywić około 100 osób. Dodatkowo były jeszcze produkty, które poszczególni ludzie zdołali uratować mimo grabieży. Niektórzy nawet zakopali żywność. Dzięki temu mieszkańcy wsi i majątku mogli przeżyć 6 miesięcy bez grosza przy duszy. Dodatkowo jeszcze ziemniaki, które posadzono w czerwcu, przyniosły dobre zbiory. Wszyscy pracowali bez wynagrodzenia w nadziei, że Polacy stąd odejdą. Miałem jeszcze dziewięć koni, choć niektóre z nich były słabe, ale udało się wiele zrobić, aby przywrócić pola do porządku. Wyrównano leje po bombach i okopy, naprawiono dachy itp. Niezwykłe było, że Polacy mianowali mnie zarządcą mojego znacjonalizowanego majątku i pozwolili mi pozostać w moim domu. Polscy robotnicy, którzy pracowali u mnie jako robotnicy wschodni, wstawili się za mną. Następnie pewnego dnia pojawił się Rosjanin, który rościł sobie prawo do ziemi i pochodzących z niej zbiorów. Zostałem wtedy podporządkowany rosyjskiemu dowódcy, który często wymagał rzeczy niemożliwych. Jakikolwiek sprzeciw był natychmiast uznawany za sabotaż. Było bowiem wiadomo, że byłem oficerem i w grudniu 1944 r. zostałem wysłany na placówkę zajmującą się odraczaniem służby wojskowej (tzw. UK-Stellung). Nieufność wobec mnie była więc ogromna. Jako kapitalista, byłem oczywiście faszystą. Z niższymi rangą układało mi się całkiem dobrze. Pewien rosyjski żołnierz powiedział mi kiedyś: „Ty kapitan, ja żołnierz, ale obaj jesteśmy dobrymi towarzyszami”. Jednak ci z wyższą rangą już mi nie ufali.

    Strach dziewcząt w międzyczasie zniknął i w zadziwiający sposób zaczęły się bratać z Rosjanami. Polacy jednak pozostawali znienawidzeni. Rosjanie nimi gardzili, a bójki między nimi były na porządku dziennym. Od czasu do czasu ktoś nawet zostawał dźgnięty nożem. Dla mnie sytuacja była trudna – komu miałem się przypodobywać? Rosjanie brali to, co im się podobało, a ja miałem zapobiegać temu samemu ze strony polskiej. Nagle ponownie mnie aresztowano, rzekomo na rozkaz Rosjan, ale ostatecznie zostałem ponownie zwolniony. Tak minęły miesiące – zawsze w niebezpieczeństwie, że zostanę zabrany. Często, gdy pojawiał się oddział milicji, chowałem się w lesie. Milicja składała się wtedy z polskich partyzantów, którzy byli szczególnie mściwi. W końcu Rosjanie zwolnili mnie z moich obowiązków, ale zachowałem prawo do mieszkania w moim domu. Żniwa odbyły się w typowo rosyjskim stylu. Z okolicznych wsi zebrano 120 osób, wezwano rolników z maszynami żniwnymi, którzy mieli pracować od 4 rano do 8 wieczorem. Gdy żniwa nadeszły, młócono dzień i noc. Zgodnie z umową z Polakami wszystko, co zostało wymłócone do końca sierpnia, miało należeć do Rosjan. W ten sposób z plonów pozostało dla nas około 3000 cetnarów, czyli niewiele, wystarczało tylko na własny chleb. Żniwa były okazałe. Zaraz po nich rozpoczęło się wysiedlanie nas – można by rzec, że ‘murzyn zrobił już swoje’. Oto jak to się odbyło! Wioski zostały otoczone przez milicję. W ciągu 10 minut wszyscy mieszkańcy musieli zgromadzić się w wyznaczonym miejscu. Następnie ich rzeczy zostały splądrowane – ubodzy ludzie mieli nadzieję, że uda im się zabrać ze sobą coś wartościowego. Potem zostali zapędzeni jak bydło albo do obozu, albo zamknięci w wagonach towarowych, które, zanim ruszyły, stały kilka dni na stacji, do czasu, aż Polacy znaleźli do nich lokomotywę, która je wywiozła. Często bywało tak, że przybywali Rosjanie i zabierali Polakom lokomotywę. Wtedy mieszkańcy, będący już po długim marszu, na rozkaz Rosjan musieli wracać z powrotem do swoich wsi. Po pewnym czasie Polacy ponownie prowadzili tych ludzi na stację. Mogę podać przykład tego, co tam się działo – nikt nie wie, ile dzieci wtedy zginęło. Z kolei potem pojawił się tyfus, który pochłonął wiele istnień. Byli członkowie partii trafiali głównie do więzień lub kopalń. Wiem, że z więzienia w Nysie z 275 aresztowanych osób wyszło żywych tylko 25. Dzisiaj wydaje się cudem, że udało mi się uciec z tego piekła. Zawdzięczam to porządnym Polakom, którzy ostrzegli mnie, że wkrótce Kwiatków, moja wieś, również zostanie wysiedlona i powinienem spróbować wydostać się stamtąd wcześniej. Niemcy nie mogli opuszczać swojej wsi, nie było też łatwo uniknąć patroli milicji. Wyruszyłem wcześnie, jeszcze przed świtem. Nie mogłem zabrać ze sobą dzieci, ponieważ był już koniec października i prawdopodobnie nie przeżyłyby tej ucieczki. Międzyczasie wyznaczony przez Polaków zarządca mojego majątku, zaoferował, że zajmie się moimi dziećmi, które pozostaną pod opieką mojej gospodyni, dopóki Czerwony Krzyż nie zorganizuje transportu dla ludności. Ten Polak był narodowcem, a więc nie komunistą, był całkiem przyjazny wobec Niemców i dotrzymał swojej obietnicy. Później sam został zdymisjonowany przez komunistycznych Polaków i wielokrotnie powtarzał mi, że nie wierzy, iż zapanuje jakikolwiek porządek, jeśli Amerykanie nie przybędą na Śląsk. Będąc w całkowitym odcięciu od wszelkich wiadomości, cały czas krążyły wśród nas budzące nadzieję takie właśnie plotki. Moje dzieci przybyły bezpośrednio do Niemiec Zachodnich dopiero w czerwcu 1946 roku, transportem kolejowym. Otrzymały wiadomość ode mnie, po czym szczęśliwie i zdrowo dotarły do Tann, gdzie znalazłem dla nich zakwaterowanie.

    Wśród Polaków, nierozpoznany jako Niemiec, udało mi się dotrzeć pociągiem do Kłodzka, jadąc na stopniu wagonu. Nie byłem wtedy jeszcze zdecydowany czy opuścić Śląsk. Ziemia Kłodzka była nadal prawie wolna od terroru. Przybyłem do majątku, który był nienaruszony. Mieszkał tam rosyjski komendant, który zapobiegał wszelkim nadużyciom. Ale właśnie wtedy, co wydawało się być chyba jakimś „cudem”, nastąpiło przekazanie tego majątku Polakom i w ciągu trzech tygodni, które tam spędziłem, sytuacja całkowicie się zmieniła. Nie było już sensu pokładać fałszywych nadziei w to, że Polacy opuszczą Śląsk. Takie hasło było szeroko rozpowszechniane przez Rosjan i wszyscy w nie wierzyli. Przypadkowo spotkałem tam uchodźców z Trzebnicy (Trebnitz), gdzie mieszkali moi rodzice i dowiedziałem się, że matka z ojcem oraz moja siostra zostali zabici przez Rosjan w swoim domu już w styczniu, czyli dziewięć miesięcy wcześniej. Podjąłem decyzję, aby przygotować dla moich dzieci miejsce pobytu w Niemczech Zachodnich i poinformowałem ich o tym. Częściowo pieszo, ale głównie pociągiem, oczywiście nieuznawany za Niemca, dotarłem do rzeki Nysy Łużyckiej. Ale jak się przez nią przedostać? Wielu straciło życie, próbując to zrobić. Znów tylko dzięki szczęściu udało mi się znaleźć okazję, aby przedostać się przez most pontonowy w Zgorzelcu (Görlitz). Byłem w Niemczech. Ale co zobaczyłem? Całe miasto udekorowane czerwonymi wstęgami z napisem „Dziękujemy naszym wyzwolicielom”. Nadal istniało niebezpieczeństwo, że zostanę przewieziony do obozu w strefie wschodniej. Szczęśliwie udało mi się tego uniknąć, dzięki temu, że dostałem bilet do Drezna, pomimo nieposiadania dowodu tożsamości. W Dreźnie przyjęli mnie krewni mojej żony, czułem się tam już bezpieczny. Jeszcze dwa dni wcześniej poczułem na sobie polski pejcz z haczykami, którym uderzył mnie przejeżdżający Polak tylko dlatego, że byłem Niemcem. Jednak celu jeszcze nie osiągnąłem. Było to trudniejsze, niż się spodziewałem. Na zachodniej granicy strefy wschodniej można było wówczas kupić bilety przejazdowe, ale tylko za okazaniem dokumentu tożsamości, a ja nie miałem żadnych dokumentów. W końcu dzięki Czerwonemu Krzyżowi udało mi się uzyskać dokument tożsamości jako opiekun żony generała von Falkenhausena, która została postrzelona przez amerykańskiego murzyna i była leczona właśnie w Dreźnie. Chcąc wrócić do strefy zachodniej, poruszała się o kulach, więc udało mi się zdobyć rosyjski dokument tożsamości i w ciągu czterech dni dotrzeć do miejscowości granicznej w pobliżu Tann/Rhön, gdzie moja zamężna córka znalazła zakwaterowanie. W tamtych czasach granica była bardzo pilnie strzeżona po obu stronach, co 500 m stały rosyjskie posterunki, podobnie jak po stronie amerykańskiej. Wciąż było bardzo nerwowo, słychać było strzały rosyjskich strażników. W końcu, pośród ciemności nocy dotarłem do Tann, podczas gdy baronowa Falkenhausen, przebrana za żonę rolnika, szczęśliwie dotarła do strefy zachodniej na wozie z obornikiem, należącym do przygranicznego chłopa.

Tłumaczenie i opracowanie: Rafał Błaszczyk
_________________
Zapraszam do: Muzeum Powiatowe w Nysie // Neisser Kultur- und Heimatbund e.V.
 
     
ralf 
Administrator
ralf


Dołączył: 07 Lis 2017
Posty: 3484
Skąd: Kraków
Wysłany: 2025-10-19, 09:03   

Jeśli ktoś z Czytelników pragnąłby zapoznać się również z oryginalnym maszynopisem ze wspomnieniami Heinricha von Schroetera, to załączam go poniżej do pobrania w pliku PDF.

'Wie ich meine Schlesische Heimat verlor' [Heinrich von Schroeter].pdf
Pobierz Plik ściągnięto 10 raz(y) 5,76 MB

_________________
Zapraszam do: Muzeum Powiatowe w Nysie // Neisser Kultur- und Heimatbund e.V.
 
     
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

phpBB by przemo  
Strona wygenerowana w 0,13 sekundy. Zapytań do SQL: 10