Wspomnienia - "16 marca 1945 - Nysa płonie"
ralf - 2019-06-15, 20:13 Temat postu: "16 marca 1945 - Nysa płonie" Za zgodą Nyskiego Stowarzyszenia Regionalno-Kulturalnego (Neisser Kultur- und Heimatbund e.V.) w Hildesheim, zamieszczam opowiadanie autorstwa Petera Schillera pt. „16 März 1945: Neisse brennt” („16 marca 1945: Nysa płonie”), które ukazało się w czasopiśmie „Neisser Heimatblatt” nr 247 z kwietnia 2005 r., wydawanym przez Nyskie Stowarzyszenie Regionalno-Kulturalne (Neisser Kultur- und Heimatbund e.V.) w Hildesheim w Niemczech. Tekst z języka niemieckiego przetłumaczyła Aleksandra Narewska.
Był 16 marca 1945 roku! W Nysie na Górnym Śląsku było bardzo nerwowo. Z nastaniem zmierzchu powinna się odbyć jedna z ostatnich ewakuacji. Także nasza ulica (ul. Żeromskiego - Pedewitzstraße) była nią objęta. Wcześniej mój brat Walter (rocznik 1930) wpadł na chytry pomysł. Ponieważ codziennie był w koszarach, aby zajmować się końmi, chciał „pożyczyć” przyczepę na gumowych oponach. Następnie chciał załadować ją najważniejszym dobytkiem, a ciągnąć ją miały dwa konie. Jednak kiedy Walter chciał odebrać obiecane konie, dostępne były tylko koniki. Wyczuł katastrofę, która mogłaby pochodzić z tak słabych zwierząt. Krótko mówiąc, mój brat próbował interweniować u pułkownika Sparre, aby wyprosić silniejsze konie. Kilka tygodni wcześniej pułkownik (dowódca miasta) wydał mojej matce pozwolenie na przywiezienie wozu wesołego miasteczka z placu składowego na miejskim placu budowy (dawniej: Reduta Kardynalska) i naprawienie go. Ale tym razem Sparre pokazał mojemu bratu drzwi mówiąc: Niech Pan cieszy się, że Pan w ogóle dostał konie. Więc nie pozostało nam nic innego niż stanąć z naszym „słabym” składem w niekończącej się kolumnie uchodźców. Miejsce spotkania znajdowało się w pobliżu dzis. ul. Rodziewiczówny, godz 18:00. Powszechnym kierunkiem były: Zamłynie (Neumühl), Miedniki (Kupferhammer), Buków (Baucke), Kałków (Kalkau) i Vidnava (Weidenau).
Mój ojciec był wtedy jeszcze w Rosji, więc moja matka była z nami dziećmi zdana sama na siebie. Po pół godzinie kolumna uchodźców się zatrzymała i było słychać głośne wołanie, miasto płonie! W rzeczywistości, tuż przedtem można było zobaczyć „choinki”, na niebie i nie sposób było przegapić głośnego buczenia bombowców. Wielki płomień stał nad miastem, zmieniając kolor ciemnego nieba w czerwony.
Jak słabe były koniki, biorąc pod uwagę przyczepę o wadze kilku ton, okazało się po raz pierwszy w Vidnavie, kiedy przez Czerwoną Wodę (Rothwasser) i Czarną Wodę (Schwarzwasser) wchodziły w Sudety. Pod górę bardzo często zawodziły ich siły, więc inne zaprzęgi z dużym wysiłkiem musiały nam pomagać. Kiedy kolumna uchodźców się zatrzymywała, było największe niebezpieczeństwo. Wóz wysunął się ze zwierząt i toczył się do tyłu. Nawet szybkie klocki hamulcowe nie mogły tego zmienić. Gdyby nie stały tam drzewa, nasza ucieczka byłaby już u końca. I to w nocy, w dzień konie mogły odpoczywać i jeść.
Po trzech dniach byliśmy wreszcie w pięknym mieście. Z naszym wozem, który można porównać z dobrze wyposażonym samochodem kempingowym, stanęliśmy na rynku Jesioniku (Freiwaldau). Minione noce musieliśmy spędzać w kwaterach awaryjnych (szkoły i stodoły). Mieliśmy już nadzieję na spokojniejsze dni. W końcu wkrótce mieliśmy wracać do domu, tak sobie myśleliśmy. Kiedy już przez godzinę staliśmy na rynku z zaprzężonymi końmi, nastąpiło nagłe pukanie do okna, a przechodnie krzyczeli: „Ludzie okryjcie konie, są mokre od potu! W przeciwnym razie zdechną!”
Moja matka była bardzo zdenerwowana, nie mogła poradzić sobie z końmi. Niemniej jednak szybko wygrzebała stare koce, którymi starszy mieszkaniec Jesionika następnie okryły konie. Tło tego incydentu było zupełnie inne. Woźnica, który został nam przydzielony przez wojsko na ten dzień, wycofał się do „znajomej”.
Później dowiedzieliśmy się, że ten skok w bok przyniósł mu dwudniowy areszt. Kolumna uchodźców, do której należeliśmy, w tym czasie się rozpadła już w dużej mierze. Moja matka również czekała, aż zostanie jej przydzielone stałe miejsce dla jej wozu zaprzęgowego. W nocy kontynuowaliśmy podróż do Lipová-lázně (Bad Lindewiese), do pięknego miejsca u stóp Šeráka (1351 m). Nasz wóz został ustawiony tuż obok klubu sportowego. Wokół były wysokie drzewa, które nas chroniły. Na tym terenie nie byliśmy sami, wielu rolników ze swoimi krytymi wozami znalazło już tutaj miejsce. Przybyli z różnych wiosek po tamtej stronie Prus. Z tyłu, gdzieś w połowie drogi do góry, wykopano latrynę. Więc także i ja musiałem się nauczyć, jak usiąść w latrynie, aby nie przydarzyło się nic „złego”.
Wkrótce zaprzyjaźniliśmy się z Panią Maler, która w tym czasie mieszkała w budynku klubu sportowego ze swoimi małymi dziećmi. My, dzieci, często siedzieliśmy w jej izbie, gdzie zawsze było coś do zabawy. Matki wymieniały się między sobą najnowszymi wiadomościami. Aby powiększyć przestrzeń życiową naszej przyczepy, mój brat dobudował werandę. Młode drewno brzozowe przynieśliśmy w tym celu z góry, gdzie jeszcze jeździła kolej. Przemieszczanie się tam nie było całkowicie bezpieczne, ponieważ w ostatnich dniach słyszało się eksplozje wzdłuż torowiska. Już za kilka dni można było zobaczyć matkę siedzącą na pięknym ganku, skąd także ona mogła objąć wzrokiem cały obszar.
Tutaj w Lipová-lázně (Bad Lindewiese) pod koniec kwietnia obchodziłem swoje siódme urodziny, które chętnie wspominam. Dostałem dużą czerwoną piłkę z wentylem. To było dla mnie coś nowego. Gdy piłka stawała się sflaczała, mogłem ją ponownie napompować. Wcześniej nie miałem żadnych trudności. Nagle miałem wielu towarzyszy zabawy, ponieważ wszędzie były rodziny wielodzietne. Więc dzień należał do nas i było dużo jedzenia.
Moja matka także przeżyła największy strach. Wielkim szczęściem było to, że mój ojciec znalazł nas w Lipová-lázně (Bad Lindewiese). Stał teraz jako oficer z czterdziestoma żołnierzami w Bukowie (Baucke - na północ od Vidnawy) i obserwował pobliski front rosyjski. Na szczęście Rosjanin nie posuwał się naprzód, więc uważaliśmy się za bezpiecznych. Może się to wydawać kuriozalne, ale od czasu do czasu zaprzęg koni jechał przez Pass Na Pomezí (Gemärk), Žulová (Friedeberg) i Kobylá nad Vidnavkou (Jungferndorf) do Bukowa i przywoził siano dla wojska w Jesioniku. Pozwolono nam wsiąść i jeździliśmy częściej, mając okazję zobaczyć ojca przez kilka godzin. Dla mnie wycieczka tam była mile widzianą odmianą, ale w samej miejscowości Buków (Baucke) była upiornie. Domy były puste, tylko bydło i kurczaki biegały sobie swobodnie.
Dość spokojnie minęły zatem tygodnie od marca w Lipová-lázně (Bad Lindewiese), ale trzeciego maja sytuacja nagle zmieniła się. Każdej nocy niemieccy żołnierze przejeżdżali przez miasto z piekielnym hałasem. Drugiej nocy matka zdobyła się na odwagę i zapytała jednego z żołnierzy, co się dzieje. Odpowiedź była jasna: „Młoda damo, za nami jest Iwan. Przenosimy się do Ołomuńca (Olmütz)!"
Rankiem 7 maja o godzinie siódmej pojawił się mój ojciec. Przyjechał do nas rowerem przez Vidnawa-Vápenná (Setzdorf) i Pass Na Pomezí (Gemärk) i nakazał mojej matce: „zostawcie wszystko! Tylko podstawowe rzeczy na wózek ręczny! Wytężony marsz do Lądka Zdroju (Bad Landeck) przez Javorník (Jauernig) i Travná (Krautenwalde)!” Przekazaliśmy klucz do samochodu pani Maler. Moja rodzina nie dotarła nawet do Pass Na Pomezí , gdy najstarsza córka Malerów do nas dojechała i powiedziała. „Pomocy, panie Schiller, niech Pan szybko przyjdzie! Czesi chcą skonfiskować Pana samochód”. Mój ojciec udzielił rodzinie pełnomocnictwa, ale ono nie powinno się już na nic przydać. Rosyjskie czołgi stały 8 maja w Jesioniku. Kiedy odwiedziłem Lipová-lázně (Bad Lindewiese) z moją żoną w 1994 roku, chciałem szukać możliwych śladów pięknego błękitnego wozu. Ale na próżno! Wszystkie rodziny, z którymi wokół rozmawiałem, nie mogły niczego sobie przypomnieć. Dali do zrozumienia, że przeprowadzili się tutaj dopiero w latach 60-tych. Tak więc w końcu musiałem zakończyć moje poszukiwania śladów.
|
|
|