Wspomnienia - Józefie, czy wziąłbyś to na siebie?
ralf - 2019-09-21, 18:15 Temat postu: Józefie, czy wziąłbyś to na siebie? Zamieszczam opowiadanie pt. „Josef, würdest du es auf dich nehmen?” („Józefie, czy wziąłbyś to na siebie?”), którego autorką jest Dorothea Sperber-Scislowski. Materiał ukazał się w czasopiśmie „Neisser Heimatblatt” nr 290 z sierpnia 2019 r., wydawanym przez Nyskie Stowarzyszenie Regionalno-Kulturalne (Neisser Kultur- und Heimatbund e.V.) w Hildesheim w Niemczech. Tekst z języka niemieckiego przetłumaczyła Aleksandra Narewska.
Przedmowa:
Po tym jak mój ojciec Josef Scislowski w roku 1933 został natychmiastowo zwolniony ze służby państwowej z przyczyn politycznych przeprowadziłam się wraz z rodzicami w roku 1935 z Bytomia na Górnym Śląsku do Nysy, na dzis. al. Wojska Polskiego do Willi „Wuttke” (Rochusallee 12). Byliśmy także pod nadzorem GESTAPO, Tajnej Policji Państwowej i w związku z tym często przeszukiwano nasze domy.
W jednej z tych „wizyt” brał udział wraz z dwoma mężczyznami Gestapo nyski komisarz kryminalny Josef Jitschin. Pan Jitschin był praktykującym chrześcijaninem , jednak tego wieczoru (może to zabrzmieć paradoksalnie) świadomie złożył fałszywe zeznanie. I to następująco: Gdy Gestapo na koniec chciało przeszukać niepokaźny stojący w korytarzu regał z książkami aby wytropić obciążające pisemne materiały opierając się lekko o ścianę powiedział: „Już dokładnie przeszukałem tą szafę!”, co oczywiście nie miało miejsca – sama stałam obok blada ze strachu, wiedziałam przecież o zawartości mebli.
Odkrycie tego „chrześcijańskiego kłamstwa” byłoby w tamtejszych czasach równoznaczne ze zdradą państwa i obydwoje uczestnicy zostali by zabrani do obozu koncentracyjnego.
Podczas wojny ojciec nawiązał kontakt z organizacją antyhitlerowską, która sympatyzowała z „Kręgiem z Krzyżowej” („Kreisauer Kreis”). Majątek Krzyżowej rodziny Moltke w Świdnicy na Dolnym Śląsku był główną centralą opozycji antyhitlerowskiej.
Kochany Andreasie, chciałeś dowiedzieć się czegoś więcej o śmierci mojego ojca. Chcę Ci opowiedzieć co dużo później przekazał mi ojciec Gaudentius z klasztoru Franciszkanów w Nysie-Rochusie. Nie był on obecny przy jego egzekucji tak jak nikt z nas.
Na początku stycznia 1945 mój ojciec Josef Scislowski ostatecznie wynurzył się z tła politycznego. "Armia Czerwona” zbliżała się już do dzis. al. Wojska Polskiego, została jednak jeszcze raz zatrzymana przez 22 niemiecką dywizję pancerną. "Tam gdzie my jesteśmy nie przyjdzie żaden Rosjanin!” Tak brzmieli wieczorem, ale następnego ranka spieszyli się do wymarszu i odeszli jeszcze tego samego dnia - Nyska dzis. al. Wojska polskiego jakby wymarła! Ostatni uciekinierzy wyprzedzali nasz dom nr 12 z zapakowanymi do pełna wózeczkami drabiniastymi i wózkami dla lalek. Nieliczni pozostali udali się do klasztoru Franciszkanów, który dał im schronienie jako "zamek ucieczki”.
Jeszcze do połowy marca przebywałam z rodzicami w naszym mieszkaniu. Ojciec siedział pośrodku stert książek sortując liczne artykuły z gazet i akta. Dziwiłam się, że był taki spokojny i nie miałam pojęcia co tak naprawdę się w nim działo. Dowiedziałam się tego dopiero znacznie później - po jego śmierci… . Nagle wszedł nasz kochany ojciec Eberhard. Strach i wątpliwości miał wypisane na twarzy i zapytał niepewnie: „Józefie, czy wziąłbyś to na siebie, aby do czasu kiedy odbędzie się przemarsz wojsk sowieckich zostać tutaj z cywilami, duchownymi i braćmi przebywającymi w klasztorze aby ich wspierać swoimi umiejętnościami językowymi?” (mój ojciec do czasu natychmiastowego zwolnienia w roku 1934 pełnił służbę państwową w sądzie jako tłumacz przysięgły w kilku językach, także słowiańskich). Zgodził się i w klasztorze przez kolejne dni wyczekiwał wkroczenia zwycięzców modląc się wspólnie z pozostałymi z nadzieją na Bożą pomoc.
Z obietnicą dotarcia do mnie i mojej mamy po wypełnieniu swojego zadania 17 marca wsiadłyśmy wspólnie z trzema zaprzyjaźnionymi rodzinami do ciężarówki wojskowej zamówionej przez ojca Eberharda, który był bardzo szanowany w kręgach oficerskich (sam nosił Krzyż Żelazny I z czasów I wojny światowej). To smutne pożegnanie z moim ojcem i trzęsącym się ze strachu i zdenerwowania jamnikiem musiało odbyć się szybko i wyruszyliśmy w kierunku Jauernig (Jesionik) mijając płonące miasto. Obojętnie dokąd, byle stąd uciec!
Mojego ojca zobaczyłam jeszcze raz! 19 marca w dniu św. Józefa po mszy św. znaleźliśmy nocleg w opuszczonej przez nauczyciela jednoklasowej szkole w Grenzdorf. Ta malutka miejscowość leżała na grzbiecie góry, dokładnie na granicy niemiecko-czeskiej. Aby szybko przekazać tacie gdzie znajduje się nasza kwatera wcześnie rano 21 marca wyruszyłam na wędrówkę do doliny Nysa - Rochus wraz z moją przyjaciółką Marią Schmalz, która uciekła ze swoimi rodzicami i z nami nie wiedząc co w międzyczasie się tam działo. Poza zrzutem kilku bomb przez rosyjskie samoloty było jeszcze spokojnie. Musiałyśmy tylko od czasu do czasu ukrywać się przed samolotami zwiadowczymi rzucając się do rowu lub w zarośla. Około południa dotarłyśmy do klasztoru franciszkanów gdzie mój ojciec zajmował stanowisko nadzorujące. Była to duża, ale smutna radość, ponieważ upierał się, że chce wypełnić swoją dobrowolną misję. Odprowadził nas do naszych domów gdzie załadowaliśmy rowery ubraniami i innymi niezbędnymi rzeczami. W otwartej fabryce pierników która znajdowała się naprzeciwko naszego domu naładowaliśmy jeszcze swoje torby ciastem i masą czekoladową co wykorzystali także z podziękowaniem pojedynczo idący naprzód zmęczeni, głodni i ranni szeregowi. Po krótkiej wizycie w kościele Franciszkanów około godziny 17 dotarłyśmy do światowego oddziału misyjnego misjonarzy werbistów "Świętego Krzyża” w Górnej Wsi. Przy głównym wejściu stał zmęczony niemiecki szeregowy. Rozpoznałam w nim mojego nauczyciela języka niemieckiego z liceum, nyskiego pisarza Willibalda Köhler, który wciskał mi w rękę kubek deseru z galaretki zanim porzucił swoje stanowisko. Tutaj w Świętym Krzyżu ja i Maria rozstałyśmy się z moim ojcem, który nas pobłogosławił i jeszcze długo nam się przypatrywał zanim odwrócił się zapłakany (tak samo jak my obydwie) aby pójść na śmierć.
Była godzina 18 i zapadł zmierzch kiedy obok nas zatrzymał się czarny kabriolet z czerwonym skórzanym wyposażeniem. Wysoki oficer na tylnym siedzeniu wskazał na nas dwie mozolnie pchające rowery i powiedział szyderczo: „Patrzcie ,moi Panowie , tak głupim można być, przez kilka wieszaków na ubrania ryzykować swoim życiem!”. To był generał Schörner. Krótko po tym nas dwie dziewczyny z „wieszakami na ubrania” zabrali szeregowi swoim jeepem i mogłyśmy nielegalnie przenocować w ich bazie telefonicznej w Weidenau. Nie dałyśmy rady już dalej człapać. Następnego ranka zawędrowałyśmy przez las i góry do Grenzdorf gdzie mogłyśmy uwolnić naszych rodziców od strachu o nas.
Niczym nocne cienie wspomnienia te przelatują obok mnie… od 23 marca 1945 - było to w Wielkim Tygodniu huk armat był coraz bliżej i 24 marca w oddali w kierunku Nysy widzieliśmy tylko gęsty dym. A więc bitwa o twierdzę Nysę, o „śląski Rzym” w końcu rozgorzała. 25 marca żołdacy o różnych przekonaniach zaatakowali klasztor i rzucili się w ślepej furii na ludzi, inwentarz i bydło. Szef ideologii Armii Czerwonej - Ilja Ehrenburg zagrzewał do walki zmęczone wojną zniechęcone wojska. „Od Odry możecie trzymać się cało!”. Tam w gorzelniach wielkich śląskich dóbr rycerskich żołnierze znaleźli to co było dla nich skutecznym bodźcem aby wywołać stan wojenny względem pokonanych. I zaatakowali w Nysie całą siedzibę Franciszkanów: kościół, klasztor, budynki gospodarcze, stajnie... dziko strzelając we wszystko co się ruszało, w ludzi i w bydło.
Aby pod każdym względem uspokoić te wygłodzone azjatyckie hordy stanął im na drodze mój tata, w języku rosyjskim zaproponował im swój złoty zegarek kieszonkowy. Występ ten dał prawdopodobnie odczuć, że jest on szpiegiem. Fatalny błąd mojego życzliwego taty! Do tego zakonnicy nosili pod swoimi habitami ubrania jak to było ogólnie przyjęte. Wszyscy panowie zostali aresztowani, byli torturowani a sześciu franciszkanów zostało zastrzelonych - ojciec Gaudentius przeżył. Widział tylko jak mój ojciec został odprowadzony w kierunku naszego domu gdzie został stracony. Dokładny przebieg tego zdarzenia nie jest znany żadnemu świadkowi.
Zwłoki mojego taty okaleczone w wyniku tortur i strzału w głowę zostały znalezione dopiero 8 tygodni później w piwnicy przez sąsiada który w międzyczasie powrócił. Zmarły leżał na koszach wypełnionych praniem i ubraniami które żydowscy znajomi wstawili do piwnicy.
Po Zielonych Świątkach 1945 r. wracaliśmy z Rochowianami nocnymi marszami z Czechosłowacji - obrabowani, prześladowani i zagrożeni (aby nie zostać zauważonym wędrowaliśmy przez ogrody i płoty). Kiedy w końcu dotarliśmy do al. Wojska Polskiego Pani Göbel idąca z naprzeciwka zawołała do nas: „Wracajcie zaraz, tak jak ja! Scislowski nie żyje!”. Powlekliśmy się jednak dalej i przyszliśmy akurat kiedy Pan Schwarzer kopał grób dla naszego zmarłego. Mojego ojca można było rozpoznać jeszcze tylko po dwóch na siebie ubranych garniturach. Owinęliśmy go w dywan i przekazaliśmy jego śmiertelne szczątki ziemi w ogrodzie przy dzis. al. Wojska Polskiego 12. Miałam wtedy 20 lat - grób odwiedziłam ostatnio w 2008 roku. Nowi polscy mieszkańcy domu respektowali go do tamtego czasu. W nazwisku Josef Scislowski na drewnianym krzyżu rozpoznali jednego ze swoich.
Wkrótce dom przy plaży nyskiej został zaniedbany nie do poznania przez nowych mieszkańców. W późniejszym czasie został zmieniony na zewnątrz i przebudowany wewnątrz. Z pierwotnych dużych mieszkań (parter i 1 piętro) powstało siedem mieszkań jedno- i dwupokojowych z małą kuchnią i łazienką. Stara willa ,,Wuttke” została umieszczona na liście zabytków. Stare lipy zostały ścięte. Na dużych działkach powstało kilka nowych domów, a dzięki linii autobusowej i samochodom osobowym powstał ruch zgodny z duchem czasu.
Życzę nowym mieszkańcom naszej niezapomnianej Alei Rochowskiej (Rochusallee) która dziś nazywa się ,,Aleja Wojska Polskiego” aby mogli przeżyć tu spokojne szczęśliwe lata tak jak było dane nam dawnym Rochowianom.
Suplement:
Niedawno dowiedziałam się , że Pan Josef Jitschin miał wrócić do Nysy w czerwcu 1945 r. bez swojej rodziny z miejscowości do której uciekł. Krótko po swoim powrocie został jednak przewieziony do obozu koncentracyjnego „Zgoda” (po niemiecku : Eintrachthütte) w Świętochłowicach przez „UBP” - „Urząd Bezpieczeństwa Publicznego”. W „Zgodzie” miał być torturowany a potem w okrutny sposób zamordowany. Cóż za tragiczną analogię pokazują losy dwojga ludzi którzy spotkali się być może tylko raz: mojego ojca Josefa Scislowski i głównego komisarza kryminalnego Josefa Jitschin. Czy też może obydwaj panowie znali się jeszcze przed odważnym zajściem podczas przeszukiwania naszego mieszkania jako sprzeciwiający się nazistowskiemu reżimowi? Proszę o informację! - Obydwaj panowie byli bardzo religijni i w największym niebezpieczeństwie zaufali bożej pomocy. Obydwaj byli bardzo mądrzy i mimo to źle oszacowali sytuację. Zginęli okrutną śmiercią, ponieważ próbowali chronić swoich bliźnich.
|
|
|