Forum Historii Nysy Strona Główna Forum Historii Nysy
Serwis społecznościowy poświęcony historii miasta Nysa

FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy  StatystykiStatystyki
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj

Poprzedni temat «» Następny temat
"Na nyskiej al. Wojska Polskiego"
Autor Wiadomość
ralf 
Administrator


Dołączył: 07 Lis 2017
Posty: 3085
Skąd: Kraków
Wysłany: 2019-03-12, 07:00   "Na nyskiej al. Wojska Polskiego"

Dzięki uprzejmej zgodzie Dorothea Sperber z dnia 07.II.2019 r. zamieszczam poniżej treść jej listu, którego tekst opublikowano w czasopiśmie "Neisser Heimatblatt" nr 288 z grudnia 2018 r., wydawanym przez Nyskie Stowarzyszenie Regionalno-Kulturalne (Neisser Kultur- und Heimatbund e.V.) w Hildesheim w Niemczech. Tekst z języka niemieckiego przetłumaczyła Aleksandra Narewska.


"Na nyskiej al. Wojska Polskiego (Rochusallee)"

Dzisiaj, w uzupełnieniu do bardzo interesującego artykułu Petera Hahna, chciałabym poruszyć temat kilku dalszych domów i ich mieszkańców na al. Wojska Polskiego (Rochusallee)! - Mieszkałam z moimi rodzicami od marca 1935 r. na al. Wojska Polskiego (Rochusallee 12), w "willi Wuttke" na górnym piętrze, a Peter Hahn był moim małym sąsiadem! Jestem o siedem lat starsza od niego. Ze wspomnianą przez niego rodziną Schmalz (nr 16 a) byliśmy dobrymi przyjaciółmi, ja sama cały dzień byłam razem ze wszystkimi sześcioma dziećmi Schmalzów: od drogi do szkoły rowerem aż po wieczorną grę w dwa ognie pod starymi lipami, do kąpieli w rzece Nysie tuż za naszymi płotami ogrodowymi, jak na obszarze zalewowym Nysy z gitarą w łodzi nyskiego rybaka, który sprzedawał nam swoje ryby (patrz: obraz olejny Franza Assmanna - „Uferweg nach Maria-Hilf” czyli „Nabrzeże do Matki Bożej Wspomożenia Wiernych”). W dwurodzinnej willi mieszkaliśmy najpierw z właścicielami, dopóki nie przenieśli się do Rynku do ich księgarni Graveur. Następnie na parterze mieszkała rodzina Karla Reimanna, dyrektora spółki Raiffeisen. Z siedmiorga dzieci tylko dwójka przeżyła koniec wojny w 1945 roku. Pan Reimann w ramach spółki Raiffeisen potajemnie pomagał Polakom z wschodniej części Górnego Śląska, jeśli to było możliwe, razem z moim ojcem Josefem Scislowskim, który pochodził z rodziny polsko-pruskowschodniej. Mój ojciec był urzędnikiem miejskim i dziennikarzem jako lingwista w Bytomiu na Górnym Śląsku i został zwolniony w trybie natychmiastowym w 1933 roku na podstawie „Ustawy o Odrodzeniu Stanu Urzędniczego” (z zakazem publikowania). Wywalczył małą pensję, a my przenieśliśmy się do Nysy - "Śląskiego Rzymu", gdzie życie było tańsze - i o wiele ładniejsze.

W willi Schütte po skosie naprzeciw nas znajdowała się mała agencja pocztowa, którą sama obsługiwała panna Regul (wtedy około "60"). Dwa razy dziennie poczta była odbierana i była zabierana z poczty głównej przez samochód pocztowy (jedyny samochód, który poruszał się na dzis. al. Wojska Polskiego). Obrotna panna Regul zamykała agencję na krótko przed godziną 18 i o godzinie 18 siedziała już na ławce przy organach w Kościele Franciszkanów na wieczornej mszy. Następnie brała od nas zwykłe smażone ziemniaki z herbatą (zbieraną przez cały rok) lub zwykłe piwo i chleb z margaryną. Grała na organach bardzo dobrze i była dostępna na wszystkich spotkaniach w sali parafialnej jako brawurowa akompaniatorka fortepianu. Dnia 18 marca 1945 roku miała około 65 lat i uciekała z moją matką i ze mną, rodzicami Schmalz i ich córką Marią (moją drogą przyjaciółką), jak również z rodziną Nawrath (z domu Herzog, w lewo tuż przed żółtą „willą Urban”, w której mieszkała także rodzina dyrektora szkoły Becka. Najmłodsza córka Anneliese Beck, moja droga przyjaciółka, później została zakonnicą i zmarła w wieku 98 lat w czerwcu tego roku).

Mój ojciec powrócił z podziemia kilka dni wcześniej i na prośbę naszego proboszcza Ojca Eberharda pozostał w Rochusie, aby dzięki swoim wszechstronnym znajomościom języków słowiańskich wspierał pozostałych mieszkańców Rochus, którzy uciekli do klasztoru franciszkanów w związku z nadchodzącym wkroczeniem Armii Czerwonej. Pragnął po wypełnieniu swojej misji podążyć za nami, co niestety nie nastąpiło (patrz raport w książce "Neisse - das Schlesische Rom im Wandel der Jahrhunderte", strony 221/222, Wydawnictwo Bergstadtverlag W.G. Korn, Würzburg 1988).

Naprzeciwko naszego numeru 12 znajdowała się willa Hanke (pani Hanke była siostrą pani Ehr), a obok była brama fabryki pierników "braci Reichelt". Dwa razy dziennie szkapa Reichelta biegła kłusem stamtąd ze słodkim ładunkiem na dzis. ul. Kołłątaja (Glockengasse), gdzie córka Edith prowadziła pachnącą działalność. Byłam zaprzyjaźniona z wieloma dziećmi Reicheltów. Jeśli nam (szkolnej koleżance i mnie) nie podobała się „praca szkolna”, patrzyliśmy przez moje okno szukając pocieszenia, a wkrótce zbliżało się ono z połamanymi piernikami.

Z prawej strony stało kilka willi aż po pięknie ukwieconą willę Jasusseków (Rochusallee 32). Tu zaczynało się także nabrzeże prowadzące do Matki Bożej Wspomożenia Wiernych (Maria-Hilf). Po lewej stronie "piekarnia Ehra" i sklep mięsy Buchaly’ego. Pan Buchaly zawsze uprzejmie pytał swoje klientki: "Czy mogę przerąbać kości dla pani?" albo "czy mogę usunąć słoninę dla pani?", co zawsze bawiło moją matkę. – Z tyłu pamiętam, że był "dom Hitlerjugend", do którego nie lubiliśmy chodzić na wieczory grupowe (nudne). - Z drugiej strony pokochaliśmy wieczory grupowe naszej "Młodzieży franciszkańskiej" pod kierunkiem naszego ojca Mauriziusa, wieczory tematyczne z muzyką (gitary i flety), które niekiedy przenosiliśmy na obszar zalewowy Nysy (ojciec Maurizius później poległ w Rosji). - Na cmentarzach (katolickim, protestanckim i żydowskim) praktycznie kończyła się al. Wojska Polskiego (Rochusallee).

Po powrocie z ucieczki, byłam w klasztorze Franciszkanów, gdzie my kilka, wracających z ucieczki ludzi mieszkaliśmy w celach, byliśmy pracownikami do wszystkiego: woźnicami na wozach z węglem, pomocnikami rzemieślników, zaopatrzeniowcami chleba na ul. Mariackiej (Marienstrasse). Kiedyś będąc w drodze w to miejsce zniknęła mi cała teczka kartek na chleb lub wywiało ją. Co za tragedia! Zawierała ona również kartki na chleb dla uczniów (w klasztorze od 1946 było znowu gimnazjum), dla braci i dla nas pracowników. Zawróciłam bez chleba, zrozpaczona, kiedy to od razu zarzucono mi, że ukradłam teczkę i sprzedałam ją. Dwie osoby, które pozostawały wciąż na wezwanie w klasztorze, niemieccy ojcowie (o. Benedict i o. Gaudencjusz) udali się natychmiast do kościoła, by modlić się za mnie, kiedy leżałam nieprzytomna w łóżku. - I stało się coś niewiarygodnego: W klasztorze pojawił się człowiek, starszy Polak, i przyniósł cała teczkę, nawet do ostatniej kartki! Znalazł ją poszarpaną przy wale rzeki Nysy pomiędzy wiaduktem kolejowym a mostem wrocławskim. Tak było naprawdę! „Cuda wciąż się zdarzają!” To cud, że prosty człowiek w podeszłym wieku dostarczył wszystkie kartki na chleb, podczas gdy on sam mógłby sam dobrze wykorzystać przynajmniej ich część.

Oprócz piwnic z węglem i ziemniakami moim obowiązkiem było także kopanie grobów na cmentarzu (m.in. grobu pani Schmalz), wraz z moimi przyjaciółmi Franzem Weisserem z dzis. ul. Franciszkańskiej (Franziskanerweg) i Herbertem Kowarschem z dzis. al. Wojska Polskiego (Rochusallee). Pomimo naszych własnych wielkich strat, przeżyliśmy w miarę dobrze tę depresyjną działalność, ufając w normalną przyszłość, której nie mogliśmy sobie wyobrazić w 1945/46 roku. Od dawna radziliśmy sobie ze śmiercią. Ale wiara w dalsze życie przezwyciężała dzięki Bogu ból i cierpienia! Dopuszczała nawet młodzieńcze szczęście. Nawet Szekspir pomógł nam, gdy znaleziona w grobie czaszka dała nam okazję, by zacytować teatralnie: "To be or not to be, that’s the question" ("Być albo nie być; oto jest pytanie"). Całkiem oczywiste, bo przecież nasza codzienna rutyna dotyczyła bycia lub nieistnienia.

Było też wiele zabawnych wieczorów w naszych klasztornych celach, gdzie śpiewaliśmy i tańczyliśmy razem z nastolatkami z rodziny Reichelt i potajemnie wykradzionym ciastem piernikowym (fabryka była teraz w rękach Polaków)! Franciszkanie słyszeli to na pewno, ale w większości wspaniałomyślnie pobłażali nam.

Od czasu do czasu grałam na organach podczas porannej mszy, która w końcu doprowadziła mnie do zła. Błędnym sposobem ujawniono, że poległ najstarszy syn Reichelta (Paul). To spowodowało, że podczas komunii całkiem cicho zaintonowałam melodię piosenki "Miałem towarzysza". Do ostatniego akordu, Ojciec Strażnik stał obok mnie, prychając ze złości: "Wyjdź! Niech Pani się tu więcej nie pokazuje!" - Przez kilka następnych dni naprawiałam z mistrzem Jesusskiem wielkie okrągłe witrażowe okno nad portalem, a potem moja matka i ja opuściłyśmy obóz klasztorny, znowu w niepewną przyszłość *.

Bezpośrednio za cmentarzem katolickim po lewej stronie wzgórza znajdowała się chata rzeźbiarza, którą w tym czasie w ostatnich latach wojny zamieszkiwała sama listonoszka. Nie miała pojęcia, że w 1946 roku była intensywnie obserwowana przez dezertera Armii Radzieckiej. Ten niemiecki Rosjanin opuścił swoją jednostkę, gdy dowiedział się, że sowieccy okupujący żołnierze nie zostali już wysłani do swojej ojczyzny po wojnie, ale bezpośrednio na Syberię. Spędził nawet noce w schronie domu otoczonego krzakami. Zawsze w ciągłym niebezpieczeństwie, że jako dezerter zostanie znaleziony. Po wymarszu swojej jednostki z Nysy, ostrożnie przyznał się mieszkance domu, przyjął (mądry i odważny) polską tożsamość i ostatecznie wprowadził się jako Józef Nowicki do domu swojej „gospodyni”. Wkrótce stał się znany jako lubiany, pomocny rzemieślnik, który był także wielką pomocą dla mieszkających po sąsiedzku sióstr Marii Niepokalanej i wielu "nowych" Nysan. Z warsztatu mógł się ostrożnie rozglądać na trzy strony: z lewej „Dom Nazaret”, w prawo al. Wojska Polskiego (Rochusllee) i na wprost przez poziom Nysy na szczyt Biskupia Kopa. Dorastał w Odessie jako syn robotnika fabrycznego, po wielu trudnościach przyjął chrzest katolicki i zmienił wyznanie. Potem w 1950 roku ożenił się ze swoją wybawczynią!

Za "domem Nazareth" dobrze pozostała w mojej pamięci "willa Braunschweig", w której spędzał lato nasz wielki śląski romantyk - Joseph von Eichendorff. Dlatego nazywaliśmy ten dom "willą Eichendorff". Na zarośniętej, dużej działce my dzieci z Nysy-Rochus mogliśmy około 100 lat później się bawić w chowanego. Jednak nie czuliśmy szczególnie głębokiego szacunku dla byłego, światowej sławy gościa, ale oczywiście jego piękne wiersze i znane pieśni ludowe były nam naturalnie dobrze znane i zawsze chętnie je śpiewaliśmy. "Z życia nicponia" („Aus dem Leben eines Taugenichts”) było popularnym występem uczniowskim dla wielu pokoleń uczniów.

Na tym kończą się moje wspomnienia niezapomnianej al. Wojska Polskiego (Rochusallee) pod starymi lipami, których gałęzie docierały prawie do naszych okien. Podczas pisania zostało przywołanych wiele wspomnień, ukrytych przez zmienne życie, inspirowanych raportem o Rochusie (lub Morawskim Przedmieściu) Petera Hahna.

„Drzemie pieśń w rzeczach wszelkich,
sennych marzeń dzień i noc.
i świat uraczy cudnym śpiewem,
Gdy zaklęcia zbudzisz moc.”

Joseph von Eichendorff


* Polski przyjaciel mojego ojca znany miejscowy historyk Śląska, którego mój ojciec poprosił, aby w przypadku jego śmierci, zatroszczył się o nas, zabrał nas do swojego przestronnego domu w Świętochłowicach pod Chorzowem. Z tego zrobiło się 11 lat w Polsce, aż w końcu w 1956 roku udało nam się wyjechać z kraju. Niestety, na początku bez mojego męża (w międzyczasie wyszłam za mąż), który miał wkrótce dojechać. Ale niestety zmarł krótko po naszym wyjeździe. – Byłam do początku 1945 r. już studentką znanego Uniwersytetu Fryderyka Wilhelma we Wrocławiu, a ze względu na skutki wojny („Twierdza Breslau”), wróciłam do moich rodziców do Nysy. Teraz pracowałam przez kilka lat u naszego przyjaciela i pomocnika w jednym z podległych mu "Muzeów Ziemi Bytomskiej" i uczyłam się języka polskiego z uprzejmymi kolegami i naszą serdeczną goszczącą rodziną. Moim praktycznym podręcznikiem było "Quo Vadis" Sienkiewicza, którego czytałam wieczorem, przy czym tłumaczono mi trudną gramatykę. Abstrahując od ówczesnej konieczności znajomość języka polskiego była przydatna zawodowo w późniejszym życiu, jak i każdego języka obcego.


Opis do załączonego niżej zdjęcia nr 1:
Al. Wojska Polskiego (Rochusallee 12), dnia 1 września przed rokiem 1945. Tu od 1935 r. mieszkała na pierwszym piętrze rodzina Scislowskich. Pani Dorothea Sperber pisze w dniu 08.11.2018: "Na prawo od willi jest dobudówka z mieszkaniem dla dozorcy (Rodzina Schnabel). Z lewej (nr 13-16) były "domy urzędników". Można zobaczyć róg domu, w którym na drugim końcu mieszkała rodzina Hahnów, zanim pobudowała się przy dzis. ul. Kaczkowskiego (Hochstraße)."

(zdj.1) Dom przy al. Wojska Polskiego (Rochusallee 12). Na jego pierwszym piętrze mieszkała rodzina Scislowskich [fot. Dorothea Sperber].jpg
Plik ściągnięto 33 raz(y) 940,4 KB

(zdj.2) Widok na chór kościoła franciszkańskiego [źródło - dzisiejsza parafia w Nysie - Rochus].jpg
Plik ściągnięto 13 raz(y) 359,06 KB

_________________
Zapraszam do: Muzeum w Nysie // Neisser Kultur- und Heimatbund e.V.
 
     
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

phpBB by przemo  
Strona wygenerowana w 0,113 sekundy. Zapytań do SQL: 12