Forum Historii Nysy Strona Główna Forum Historii Nysy
Serwis społecznościowy poświęcony historii miasta Nysa

FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy  StatystykiStatystyki
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj

Poprzedni temat «» Następny temat
Legendy nyskie
Autor Wiadomość
ralf 
Administrator


Dołączył: 07 Lis 2017
Posty: 3085
Skąd: Kraków
Wysłany: 2018-01-03, 05:01   Legendy nyskie

Poniżej dwie legendy, które pochodzą z książki pt. "Legendy i mity pogranicza nysko-jesenickiego w drewnie malowane", wydanej przez Starostwo Powiatowe w Nysie w 2005 roku. Materiał dostępny jest pod linkiem: http://www.powiat.nysa.pl...d_1_polskie.pdf .


OPOWIEŚĆ O NYSKIM KOROWODZIE ŚMIERCI
Bardzo wielu nysan ma do dnia dzisiejszego przed oczami grozę, jaką niosła powódź w 1997 roku. Dziwnym trafem, a bardziej chyba cudem, jej skutki ominęły naszą katedrę. Czasami się zastanawiam, czy nie była to kolejna interwencja jej patrona, to znaczy św. Jakuba.
Niestety w 1938 roku chyba zapomniał o niej, gdyż groźna powódź jaka wówczas nawiedziła nasze miasto, poczyniła w niej olbrzymie spustoszenie. Kiedy woda ustąpiła, posadzka kościoła zaczęła się w wielu miejscach zapadać. Przeprowadzone wówczas prace archeologiczne odsłoniły wiele grobów oraz fragmenty pierwszej romańskiej świątyni poświęconej przez biskupa Jarosława w 1198 roku. Kości z tych grobów zebrano i złożono w krypcie znajdującej się w pobliżu ołtarza. Podczas tych prac odkryto również grobowiec, w którym pochowana była młoda dziewczyna ubrana w suknię ślubną, a wyglądała, jak powiadają, jakby przed chwilą zasnęła. To sensacyjne odkrycie wzbudziło wówczas wiele emocji, ponieważ nie było żadnych przekazów na ten temat. Czyżby był to dowód na przekaz zachowany w przepięknej legendzie, która opowiada o wspomnianym w tytule korowodzie śmierci?
Dawno, dawno temu w nyskim ratuszu rozegrała się wielka tragedia. Zmarła żona burmistrza, pozostawiając go z małą, niedawno urodzoną córeczką Emmą. Ten, nie mogąc sobie poradzić z jej wychowaniem, wysłał ją do swojej siostry mieszkającej w dalekiej nadreńskiej krainie. Tam wyrosła na piękną pannę o wielkich niebieskich oczach, w których zakochał się młody malarz Wido. Emma po kryjomu odwzajemniała to uczucie, ukradkiem posyłając mu figlarne spojrzenia. Niestety, nadszedł czas, kiedy trzeba było wracać do ojca w dalekiej Nysie, o której Emma już zapomniała. Wido bardzo tęsknił za nią i nie mogąc znieść dłużej rozłąki, wyruszył pieszo za ukochaną. Trudy wędrówki pokonywał dzięki obrazowi Emmy, który zachował głęboko w sercu. Kiedy doszedł do pięknych i wyniosłych gór na Śląsku, zatrzymał się na dłuższy odpoczynek w przydrożnej karczmie. Gdy się posilał, dosiadł się do niego starszy mężczyzna, który od pierwszego wejrzenia przypadł zakochanemu malarzu do serca. Kiedy tak sobie gwarzyli, nie wiadomo kiedy, Wido opowiedział mu o swoim celu podróży i zwierzył się ze swojej wielkiej miłości do Emmy. Historia tak spodobała się rozmówcy, że od razu wyraził gotowość wsparcia go w biedzie i postanowił wyruszyć z nim w dalszą drogę, na co Wido przystał z wielką radością. Starszy mężczyzna zwał się Willibald i był wirtuozem gry na fujarce. Tak pewnego dnia obaj wędrowcy dotarli wreszcie do starego pięknego grodu, gdzie zakochany Wido miał nadzieję zobaczyć wreszcie swoją ukochaną. Zamieszkali w skromnym pokoiku na poddaszu, niedaleko ratusza. Willibald dzięki swojej pięknej grze od razu zyskał dużą popularność w mieście i nie było wesela czy jakiejś innej uroczystości, na której nie przygrywałby do tańca. Skomponował muzykę do tańca, który nazwał tańcem dziadka”. Zawsze, kiedy ją zagrał, już po pierwszych taktach, nogi siwych matron i zgarbionych starców jak zaczarowane, same wyruszały do tańca.
W przeciwieństwie do niego, Wido cały czas przesiadywał w pokoiku, gdzie oddał się całkowicie malarstwu. Każda żeńska postać, nawet madonna na jego obrazach nosiła rysy ukochanej Emmy. Kiedy nie malował, zawsze można go było spotkać pod ratuszem, gdzie wpatrywał się w okna z nadzieją, że ją chociaż przez chwilę ujrzy.
Burmistrz, ojciec pięknej Emmy, był człowiekiem bardzo wyniosłym i despotycznie rządził miastem. Często, nawet z błahego powody, srogo karał winowajcę, co budziło w mieszczanach coraz większą nienawiść do niego. Zapewne poczułby się głęboko urażony w swej wyniosłej dumie gdyby się dowiedział, że jakiś nikomu nie znany malarz śmie podnosić oczy na jego córkę, ponieważ przeznaczył ją dla męża, którego upatrywał w najwyższych kręgach nyskiej arystokracji. Za drobne przewinienie nakazał pojmać bratanka rajcy miejskiego i uwięzić go w ziębickiej wieży. Była to kropla, która przelała brzegi pełnego nienawiści pucharu. Mieszczanie się zbuntowali i ruszyli do ratusza uzbrojeni w siekiery i piki w celu położenia kresu niecnym rządom znienawidzonego tyrana. Nawet straż miejska nie stawiała specjalnego oporu w tym desperackim marszu. Tłum rozjuszonych mieszczan postanowił podpalić ratusz, żeby w ten sposób wykurzyć burmistrza i ostatecznie się z nim rozprawić. Zrozpaczony Wido, bojąc się o życie swojej ukochanej, której przerażoną twarz ujrzał w jednym z okien, zakrzyknął na przyjaciela, żeby ją ratował. Nagle, w tym ogromnym tumulcie zabrzmiała ulubiona przez wszystkich melodia „tańca dziadka”. Gwar ucichł, twarze napastników złagodniały i zamiast ataku na ratusz, tłum jak zaczarowany, ruszył tanecznym krokiem za Willibaldem, który okrążył rynek i ruszył dalej ulicą Wrocławską, w ten sposób plac przed ratuszem wkrótce opustoszał. Nagrodą dla uszczęśliwionego malarza był uśmiech, który przesłała mu z okna rozkochana w nim, teraz już na zabój, Emma.
Jakże inne było podziękowanie burmistrza za uratowanie mu życia. Na drugi dzień rano, wezwał do siebie Willibalda i wyniośle podziękował mu za wybawienie go z poważnej opresji.
Obiecał nawet, że spełni jego życzenie, nawet jeśliby miało ono kosztować połowę jego majątku. Nie dla pieniędzy i nagród uczyniłem to szlachetny panie – odpowiedział na to grajek.
Przybyłem tu by pomóc spełnić marzenie mojego przyjaciela, malarza Wido.
Jeżeli to możliwe, proszę cię dostojny burmistrzu o rękę twojej ukochanej córki dla niego - dokończył.
Z wyniosłym i chmurnym obliczem wysłuchał burmistrz tej śmiałej prośby pospolitego jego zdaniem grajka. Głęboko urażony, nie udzielił mu żadnej odpowiedzi, wezwał straże i nakazał uwięzić bezczelnego śmiałka w wieży ziębickiej.
To taka jest twoja nagroda!!! – zawołał pełen goryczy Willibald.
Nie stawiając żadnego oporu, pozwolił się uwięzić. Wieść o niecnym postępku tyrana lotem błyskawicy obiegła miasto. Oburzeni mieszczanie ponownie zaczęli protestować i szykowali się do ponownego szturmu na ratusz. Tyran, pomny ostatnich zamieszek, nakazał rozpuścić pogłoski, że grajek jest złym czarnoksiężnikiem, którego przyrównał nawet do szczurołapa z Hameln. Zwołany przez burmistrza naprędce sąd, ze strachu przed czarami, skazał Willibalda na śmierć prze spalenie na stosie. W taki właśnie sposób postępowano wówczas z wszystkimi, których podejrzewano o czary czy rzucanie uroków. Do tego celu wybudowano nawet specjalny piec, który miał się znajdować za miastem, przy drodze do Prudnika. Rankiem, następnego dnia, miasto obiegła sensacyjna wiadomość, że w celi znaleziono martwego grajka. Być może to niecny burmistrz obawiając się, że może on przy pomocy czarów zagrać mu jeszcze raz na nosie, nakazał go po cichu zgładzić? Pochowano go pod murem cmentarza, który znajdował się za miastem. Minęło kilkanaście dni, mieszkańcy zaczęli już zapominać o ostatnich zajściach. Jednak po niedługim czasie, zaniepokojona straż miejska powiadomiła burmistrza, że o północy, na cmentarzu za miastem ktoś na fujarce gra „taniec dziadka”. Melodia jest tak skoczna ze porywa do tańca wszystkich pochowanych tam zmarłych!!! Po kilku dniach, o północy tańczący korowód, na czele którego podążał grający na fujarce Willibald, ruszył do miasta. Dziwnym trafem, za każdym razem korowód wędrował drogą, którą wcześniej grajek wyprowadził oblegający ratusz rozjuszony tłum mieszczan.
Jednak życie musi toczyć się dalej. Niedługo po tym, miało się odbyć wesele córki jednego z ważnych rajców. Miasto przygotowywało się do hucznego weseliska, zapominając o strasznym tańczącym korowodzie. Jednak w noc poprzedzającą zaślubiny, z cmentarza wyruszył korowód, który tym razem zmienił trasę i przybył pod dom oblubienicy. Wilibald, grając pięknie na fujarce, porwał do tańca młodą pannę, która jak zaczarowana, dołączyła do tancerzy i zniknęła razem z nimi. Zdarzało się tak zawsze, kiedy w grodzie miało się odbyć następne wesele. Wszystkie młode panny zabierał ze sobą tańczący korowód. Przerażeni mieszczanie zaczęli kojarzyć te nieszczęścia ze złym burmistrzem. Przypomnieli sobie o jego złamanej obietnicy, którą dał Wilibaldowi. Przerażony o swój los, zgodził się już bez żadnego oporu oddać rękę swojej córki malarzowi Wido. Rozpoczęto przygotowania do zaślubin. Wszyscy z niepokojem oczekiwali na noc poprzedzającą wesele. Jakie było ich przerażenie, kiedy o północy korowód rozpoczął swoją wędrówkę. Zamarli, kiedy korowód zbliżał się do wrót ratusza. Jednak tym razem Willibald nie wkroczył do komnat, tylko tanecznym krokiem weszły tam wszystkie panny, które wcześniej zostały przez niego uprowadzone. Budząc się z letargu, wpadały w ramiona swoich ukochanych i szczęśliwych rodziców. Następnego dnia odbyło się huczne weselisko Wida i Emmą, którzy jak w każdej baśni, żyli potem długo i szczęśliwie. W ten oto sposób Willibald nawet za grobu, spełnił swoją obietnicę daną niegdyś przyjacielowi. Czyżby nieszczęsny burmistrz miał rację, że grajek był czarnoksiężnikiem? Tańczący korowód nie pojawił się już nigdy więcej.
Na jednym z pilastrów katedry wyryty jest piękny relief. Kiedy go zobaczyłem, od razu wydał mi się piękną ilustracją do opisywanych tu wydarzeń. Czy jednak wszystkie młode panny obudziły się wówczas z letargu? Spokoju nie daje mi wspomniane na wstępie odkrycie archeologów. Być może dlatego, trumna z młodą panną wróciła na swoje miejsce, a nie trafiła do wspólnej mogiły w krypcie?
[Opracował: Kazimierz Staszków]


O TAJEMNICACH PAŁACU BISKUPIEGO I REINKARNACJI CZYLI WĘDRÓWCE DUSZ
Na początku XVIII wieku, a więc blisko trzysta lat temu, Nysa jako stolica udzielnego i kwitnącego wówczas księstwa, była jednym z najważniejszych miast na Śląsku. Dotychczasowa rezydencja na nyskim zamku okazała się za skromna na potrzeby i wymagania książąt biskupów. Biskup Karol, arcyksiążę Habsburg postanowił wznieść nową siedzibę, którą dziś znamy jako Pałac Biskupi. Prace nad jego budową rozpoczęto w latach dwudziestych XVII wieku. Niestety, śmierć biskupa a następnie skutki szwedzkiego potopu, na długie lata odsunęły jego realizację. Ukończono ją blisko sto lat później, za panowania równie wielkiego księcia, Franciszka Ludwika.
Pewnego letniego wieczoru, kilka lat temu zadzwonił telefon. Tajemniczy, kobiecy głos poprosił mnie o spotkanie. Umówiliśmy się w jednym kawiarnianych ogródków w rynku. Kiedy tam przyszedłem, przy stoliku czekała już na mnie elegancka dama, o przepięknych miedzianych włosach. Po kilku słowach nasza rozmowa potoczyła się na temat pałacu biskupiego. Posypał się na mnie grad pytań na jego temat oraz czy jest mi coś wiadomo o ówczesnych stawach rybnych. Z toku rozmowy dowiedziałem się, że tajemnicza dama przyjechała do naszego miasta blisko rok temu. Nigdy wcześniej tu nie była. Jednak ilekroć przechodziła obok wspomnianego pałacu, czuła zawsze dziwne mrowienie i wielki niepokój. Próba zwiedzenia muzeum okazała się dla niej tragiczna w skutkach. Wszelkie wizyty u lekarzy różnych specjalności, nie wyjaśniły tych tajemniczych objawów i w żaden sposób im nie zaradziły. Rodzina zaczęła nawet rozpatrywać wyprowadzkę z Nysy. Po kilku miesiącach, jeden z przyjaciół namówił moją rozmówczynię na poddanie się hipnozie, gdyż w tym widział rozwiązanie dręczącego ją problemu. Umówił nawet wizytę u znanego hipnotyzera. Po długich wahaniach, zgodziła się na seans. To, co mi opowiedziała, wprawiło mnie w wielkie zdumienie. Po wybudzeniu się z letargu usłyszała:
- W poprzednim wcieleniu była pani jezuickim mnichem, który nadzorował budowę pałacu za czasów panowania biskupa Franciszka Ludwika. Budowa pałacu dobiegała właśnie końca i wielki książę postanowił spędzić nadchodzące właśnie święta Bożego Narodzenia w nowej rezydencji. Przygotowania do jego przyjazdu dobiegały końca. Miejscowi rybacy prowadzili odłów karpia w stawach hodowlanych. Żeby wybrać najbardziej dorodne sztuki na tę wielką okazję, wybrała się pani, wówczas jako mnich, nad stawy. Rybacy zaczęli wyjmować z sieci ryby, te dorodniejsze odkładając na bok. Chęć obejrzenia połowu była tak wielka, że nieopatrznie zbliżyła się pani do przerębla, nagle lód pod stopami się załamał i wpadła pani do wody. Pomoc rybaków nadeszła za późno i niestety, utonęła pani pod lodem. Jest jeszcze jedna tajemnicza sprawa. Cały czas wspominała pani o klatce schodowej, i ukrytej pod nią tajemnej skrytce.
Po tym seansie dręczące ją objawy ustąpiły i mogła już bez żadnych problemów odwiedzić nasze muzeum. Spotkałem się z nią jeszcze kilkakrotnie. Niestety, na temat tajemnej skrytki pod schodami nie uzyskałem żadnych dodatkowych informacji.
Teraz, po kilku latach od naszego spotkania, zaczynam mieć wątpliwości czy miało ono miejsce, czy przypadkiem nie jest to legenda, która powstała w mojej głowie pod wpływem wrażeń, jakich doznaję podczas moich częstych wizyt w tym wspaniałym gmachu?
[Opracował: Kazimierz Staszków]
_________________
Zapraszam do: Muzeum w Nysie // Neisser Kultur- und Heimatbund e.V.
 
     
ralf 
Administrator


Dołączył: 07 Lis 2017
Posty: 3085
Skąd: Kraków
Wysłany: 2018-01-14, 02:41   

Zamieszczam opowiadanie pt. "Dudziarz z Nysy" ("The Piper of Neisse"), którego autorem jest niejaki A. Apel. Utwór został zamieszczony w książce pt. "Foreign tales and traditions chiefly selected from the fugitive literature of Germany" (vol. II, str. 392), która została opracowana przez - George G. Cunningham i wydana w Glasgow w 1830 roku.
Link do treści ww. pozycji: https://babel.hathitrust.org/cgi/pt?id=nyp.33433075736995;view=1up;seq=13

Opowiadanie z języka angielskiego przetłumaczył kilka lat temu forumowy kolega - kaes123.
Wersję oryginalną utworu w języku angielskim, spakowaną w pliku ZIP, załączam do pobrania na końcu posta.


"Dudziarz z Nysy"
W śląskim mieście Nysa, które zbudowano nad rzeką o tej samej nazwie, żył niegdyś - wierząc pradawnym kronikom - bardzo stary muzyk, który przez wiele lat praktykował sztukę gry na najbardziej harmonijnym (?) ze wszystkich dętych instrumentów - na dudach. Wiódł skromny i spokojny żywot, a z dudami pierwszy raz zetknął się dla własnej rozrywki. Jego sąsiedzi szybko odkryli jego talent i gromadzili się w spokojne noce pod oknami jego mieszkania, chcąc posłuchać jego muzyki. Grywał wtedy z tak wielką wprawą i smakiem, że zarówno starzy, jak i młodzi byli zachwyceni jego występami. On jednak nie chciał nigdy nic w zamian. Nyski amant przychodził do niego po nowe pieśni, które mógłby śpiewać swoim kochankom w blasku księżyca; mieszkańcy zapraszali go na wszystkie uczty i uroczystości; i żadna panna młoda w granicach miasta nie wyobrażała sobie prawdziwego wesela, na którym Panicz Wilibald nie wystąpił i nie akompaniował do tańca weselnego. Z tego właśnie powodu skomponował najoryginalniejszą z melodii, która zawiera w sobie całe piękno pożycia małżeńskiego. Marną namiastkę tej cudownej kompozycji można odnaleźć w starej niemieckiej melodii zwanej "Taniec Dziadka", który przez te ostatnie lata zawsze gościł na naszych weselach. Gdy tylko Panicz Wilibald odgrywał swoją melodię, najwspanialsze panny Nysy spływałyby rumieńcem nie ruszywszy do tańca; stare matrony o zesztywniałych stawach ruszały się tak zgrabnie jak ich wnuczki; siwowłosi dziadkowie tańcowali żwawo z najmłodszymi ze swych potomków. Wszystko to były niezwykłe zasługi tej bajkowej melodii, która właśnie temu zawdzięcza nazwę "Tańca Dziadka".

Z panem Wilibaldem mieszkał młody mężczyzna - z zawodu malarz, jednak przez wszystkich uważany był za syna lub adoptowane dziecko starego dudziarza. Sztuka muzyka traciła swój urok w styczności z tym młodzieńcem, który był wiecznie zamyślony i pogrążony w melancholii nawet gdy Wilibald grał swoje najżwawsze melodie w tym samym pokoju. Szybko ujawnił się powód tej sytuacji - młodzieniec był zakochany. Emma, córka burmistrza, skradła jego serce. Biedny młodzieniec był tak pogrążony w uczuciach, że nie był w stanie myśleć o niczym innym. Prawdę mówiąc ona także kochała go wielce, ale na drodze ich miłości był jej ojciec - dumny, władczy i wyniosły, wręcz urodzony do pełnienia powierzonej mu funkcji i tak płonny swej pięknej córki, jak to tylko możliwe w przypadku ojca.

Dudziarz Wilibald zważał na całą sytuację i od czasu do czasu obiecywał pomoc zakochanemu w jego niedoli. Znalezienie rozwiązania problemu okazało się jednak niezwykle trudne. Pewnego razu wpadł na pomysł wystawienia czcigodnym mieszkańcom Nysy nowego Oberona i Pappageno w osobie swojej oraz burmistrza, a następnie nawiązać do małżeństwa jego córki z Wido celem uwolnienia go spod muzycznego czaru, który przygotował by na niego rzucić (?). Innym razem, niczym Orfeusz, zaproponował wyrysowanie magiczną mocą swojej melodii mostu sięgającego domu jej ojca. Jednak Wido ciągle sprzeciwiał się tym jakże racjonalnym pomysłom, a także wszystkim innym, na które dobroduszny muzyk był w stanie wpaść. Wszystko, aby naiwny młodzieniec nie doświadczył zażenowania związanego z jego Emmą i nie próbował na próżno przekonać do siebie jej ojca. "Jesteś głupcem", powiedział Wilibald, "jeżeli sądzisz, że możesz otwartością i uczciwością trafić do takiego Nabala! Gdy przekonasz do siebie swoją wybrankę, być może zacznie mięknąć, ale póki jego serce będzie tak nieporuszone jak serce starego Faraona, tylko plagi egipskie będą w stanie przemówić mu do rozsądku. Chciałem dla Ciebie dobrze, winię jednak siebie za przyrzeczenie sobie za twoją zgodą, że nie będę nic czynił w tej sprawie. Śmierć gładzi wszelkie grzechy i gdy będę już w grobie, chcąc nie chcąc, doczekasz się mojej pomocy.

Biedny Wido nie był jedynym, którego ścieżki skrzyżowały się z burmistrzem Nysy. Cały Burgherschaft (?) nie pałał specjalnymi uczuciami do swojego szefa i wykorzystywał każdą okazję, aby go nagabywać i denerwować; jego tyraniczna postawa doprowadzała wszystkich do kresu wytrzymałości, ponad wszystko zaś nienawidzili go za wygórowane kary, które zwykł nakładać na każdego kto tylko pozwolił sobie na odrobinę uśmiechu lub ekstrawagancji. Nie skończył się jeszcze doroczny festiwal wina - który zawsze miał miejsce w miesiącu styczniu - gdy biedni mieszkańcy zostali wezwani do wniesienia wysokich opłat za zeszłoroczne wykroczenia do burmistrzowskiego skarbca. W mieście w końcu podniósł się bunt i, łamiąc ostatnie więzy oddania, mieszkańcy ruszyli ku posiadłości burmistrza. Grozili rozpoczęciem pożaru, który strawi właściciela i jego nieuczciwie zdobyte bogactwa. W tej krytycznej chwili Wido pośpieszył do pana Wilibalda i błagał go o użycie swej kojącej muzyki do złagodzenia złych nastrojów panujących wśród tłumu, a tym samym do uratowania życia ojca Emmy. "Niewątpliwie", dodał młodzieniec, "w przypływie wdzięczności zaoferuje Ci dowolną nagrodę, a ty, przez wzgląd na moją osobę, poprosisz o rękę jego córki dla mnie." Dudziarz zaśmiał się słysząc słowa młodzieńca i rzekł tylko, "jedynie dziecięce szaleństwo powstrzyma jego łzy (?)". Wziął więc swoje dudy pod pachę i ruszył powoli w kierunku rynku, gdzie uzbrojony w dzidy, widły i pochodnie tłum trwał w szaleńczym ataku na posiadłość burmistrza.

Pan Wilibald oparł się plecami o filar i zaczął grać "Taniec Dziadka", po czym pełne złości oblicza ludzi rozjaśniały, zmarszczone w gniewie czoła złagodniały, siekiery i pochodnie wypadły z uniesionych rąk, a cały rozwścieczony tłum w mgnieniu oka rzucił się w wir tańca. Dudziarz ruszył wtedy ulicami miasta, za nim natomiast podążali zarówno starzy, jak i młodzi. Każdy w radosnych pląsach udał się do swojego domu, wypełniony uczuciami jakże innymi od tych, które przywiodły go wcześniej pod dom burmistrza.

Podziękowaniom burmistrza nie było końca. W przypływie wdzięczności zaoferował nawet panu Wilibaldowi część swej posiadłości. Dudziarz zapewnił go uśmiechem, że nie pożąda niczego takiego, a wystarczającą nagrodą byłoby spełnienie niewielkiej przysługi wobec jego przyjaciela - oddanie ręki córki burmistrza, której uzyskanie obiecał drogiemu Wido.

Prośba niezmiernie nie spodobała się burmistrzowi. Po licznych wymówkach, które były skutecznie zbywane przez natarczywego dudziarza niechętnego do przyjęcia jakiejkolwiek innej nagrody, jego lordowska mość rozsierdził się i nakazał wtrącić pana Wilibalda do więzienia za zakłócanie porządku publicznego. Takie działania stosują w podobnych sytuacjach osobistości ważniejsze niż burmistrz Nysy, nawet dziś. Rozgoryczenie było tak wielkie, że doprowadziło do oskarżenia pana Wilibalda za uprawianie magii i ostatecznego stwierdzenia, że był niczym grajek z Hameln [osoba od wyprowadzania szczurów z miasta - przyp. tłum.], który poczynił wiele złego dla trawionego nieszczęściem miasta.

Wielkie poruszenie panowało w Nysie przed nadchodzącym procesem; strach przed nekromancją i świadomość losu, jaki spotkał młodych mieszkańców Hameln, oskarżyciele pracowali dzień i noc. Podkomorzy już zajął się szacowaniem kosztów, - powroźnik szykował liny, - cieśla budował trybuny, - a znawcy prawa rozpoczęli próby przed nadchodzącym spektaklem sądowym. Najaktywniejszym z nich był jednak pan Wilibald; początkowo śmiał się szczerze z całego zamieszania, a zauważywszy, że przygotowania zbliżają się ku końcowi i wkrótce rozpocznie się proces, jak gdyby nigdy nic rozciągnął się na swojej leżance i jakże nietaktownie wyzionął ducha!

Nim opuścił ten świat posłał po swojego umiłowanego Wido, i rzekł mu tak: "Młodzieńcze, widzisz teraz, że zgodnie z twoim postrzeganiem świata nie jestem już w stanie Ci pomóc. Jednakże męczy mnie już twój głupi sposób myślenia i działania. Wiesz już - a przynajmniej powinieneś - że dobra natura człowieka, o której niektórzy tak wiele prawią, jest niezwykle zwodnicza i nigdy nie można jej zaufać. W rzeczy samej nie mogę wierzyć twojemu wypełnieniu mej ostatniej woli, gdyż jestem świadom, że twoja skomplikowana sytuacja może skutecznie powstrzymać Cię przed działaniem. Gdy umrę, upewnij się, że moje dudy spoczną ze mną. Zatrzymując je nic nie zyskasz, pogrzebanie ich może dać Ci natomiast wielką przyjemność." Wido obiecał, że spełni ostatni nakaz swojego przyjaciela, wygłoszony tuż przed śmiercią.

Wieść o śmierci pana Wilibalda wyzwoliła w młodych i starych potrzebę osobistego upewnienia się o jej prawdziwości. Wraz z innymi przybył także burmistrz, który skrycie był niezwykle rad z rozwoju wypadków, miał bowiem przeczucie, że to starzec może śmiać się ostatni. Burmistrz rozkazał, aby ciało starego dudziarza pogrzebać szybko i dyskretnie w niepoświęconej ziemi. Gdy spytano go natomiast, co zrobić z dudami, z gospodarską mądrością, której pierwszemu pośród włodarzy Nysy nie można było odmówić, postanowił oszczędzić kłopotu załamanemu Wido i polecił zakopać instrument z jego pokręconym właścicielem. Ułożono więc dudy w trumnie, u boku biednego starego Wilibalda i pogrzebano całość pod wieczór w zapomnianym zakątku cmentarza.

Nadchodząca noc przyniosła ze sobą niezwykłe wydarzenia. W pobliżu kościoła znajdowała wieża, na szczycie której każdej nocy niebezpieczeństwa wypatrywali strażnicy, gotowi by zaalarmować mieszkańców w przypadku pożaru. Ognia tej nocy nie zauważono, jednak coś zdecydowanie bardziej wzmogło uwagę strażników - przed północą dostrzegli w świetle księżyca pana Wilibada opuszczającego swój grób. W ręce trzymał dudy, a gdy tylko wygrzebał się spod ziemi zauważyli jak pełen gracji opiera się o wysoki, lśniący w blasku księżyca nagrobek. Stanął i zaczął grać, zupełnie jak wtedy, gdy żyw chodził ulicami Nysy. Gdy strażnicy spoglądali to na niezwykłe widowisko, to znów na siebie, wiele innych grobów otworzyło się, a spoczywające w nich ciała poczęły wyglądać z zaciekawieniem. Ich bezcielesne czaszki i nagie oczodoły kierowały się w stronę miejsca, w którym stał dudziarz - dmuchający w swój instrument jak gdyby nic nigdy mu się nie stało. Po chwili wpatrywania się w muzyka, zmarli wyskoczyli ze swoich trumien i zaczęli potrząsać swymi grzechoczącymi, pozbawionymi żywych tkanek kończynami do rytmu niosącej się po cmentarzu muzyki. Już po chwili wszyscy mieszkańcy cmentarza połączyli się w makabrycznym tańcu. Nawet okratowane okna kościelnej krypty wypełniły się szybko szczerzącymi się czaszkami, które napierały na siebie tak silnie, że już po chwili stare pręty i rygle uległy pod naporem trupich rąk i upiorna masa ruszyła uwolniona z miejsca swojego spoczynku. Wokół dudziarza rozpoczął się taniec... Słowa nie oddają tego, co działo się, gdy lśniące bielą ciała zaczęły skakać i brykać nad grobami i pośród nagrobków z energią, której nie zaznali pewnie nawet za życia! Piekielny walc trwał, a strażnicy patrzyli na roztańczone zwłoki tak długo, aż ich oczy przestały cokolwiek dostrzegać. Kilka grubokościstych szkieletów oddzieliło się od reszty, - z jednej strony niezliczone rzesze owiniętych w całuny spoglądało z niekrytą irytacją w stronę tańczących, - z drugiej natomiast niespętane ciała, ubrane jedynie w to, w czym zostały złożone do grobu, młodzi i starzy, wysocy i niscy, połączone w nierozróżnialną masę, ruszały kończynami w rytm muzyki. Zegar w końcu wybił północ i wszyscy na dźwięk dzwonów pospieszyli potulnie do swych grobów. Podobnie dudziarz - wziął dudy pod pachę i wsunął się cichutko do swojego grobu w odległym kącie cmentarza.

Strażnicy zdali swój trwożny raport dotyczący nocnych wydarzeń na długo przed świtem, a rozważny władca, po uzyskaniu wszelkich możliwych informacji, nakazał im zachowanie wydarzeń minionej nocy w ścisłej tajemnicy. Sam natomiast obiecał podjąć dalszą służbę. Wieści jednak były zbyt niesamowite, aby uwięzić je w kajdanach tajemnicy. Dlatego też długo przed zapadnięciem kolejnej nocy poruszenie bardzo szybko zawładnęło całym miastem, a każde okno i dach w okolicy cmentarza pełne były głodnych sensacji mieszkańców, którzy spędzili czas na zapalonych dyskusjach dotyczących możliwości lub też niemożliwości wydarzeń opisanych przez strażników.

Dudziarz był śmiertelnie punktualny. Wybiła jedenasta, gdy uchyliło się wieko jego grobu. On sam natomiast, z dudami pod pachą, udał się śpiesznie w miejsce swojego wczorajszego koncertu i rozpoczął grę. Pozostali uczestnicy balu zdawali się oczekiwać na sygnał, gdyż wraz z pierwszymi dźwiękami ruszyli z grobów i krypt, omijając skutecznie wszystkie przeszkody na swojej drodze z żwawością, której nigdy nie posiadali w świecie żywych. Były zwłoki i szkielety, nagie i opasane, duże i małe, skaczące i podrygujące wokół dudziarza w rytm wygrywanych przez niego melodii. Nadeszła północ i wszyscy udali się ponownie na miejsce swojego spoczynku. Oczywiście taki pokaz przekonał nawet najbardziej sceptycznych w Nysie i nikt już nie wątpił w cudowne pośmiertne działania pana Wilibalda. Burmistrz nie opuścił jednak swojego posterunku zanim nie upewnił się, że będzie miał możliwość przesłuchania młodego malarza, który jako jedyny mógł wiedzieć coś, co przyniesie kres temu utrapieniu.

Wido przypomniał burmistrzowi o złamanej obietnicy, którą burmistrz złożył Wilibaldowi. Wyjaśnił także, że niezwykle oschłe i surowe potraktowanie biednego dudziarza zarówno za życia, jak i po śmierci sprawiło, że ten nie chce teraz potulnie spoczywać w grobie. Te słowa wywarły wielkie wrażenie na zgromadzonych czcigodnych obywatelach, którzy zażądali natychmiastowego przeniesienia z wszelkimi honorami na godne miejsce. Niestety zakrystian, w przypływie przesadnej wnikliwości w wypełniane obowiązki, przed ponownym złożeniem trumny w ziemi, wyjął z niej dudy, a następnie zabrał je do swojego domu i zawiesił nad łóżkiem. Kościelny swe zachowanie uzasadniał zwięźle, lecz w naturalny sposób: czy muzyk był czarodzieje, czy został zaczarowany, skoro po śmierci pragnie wykonywać swój zawód, oczywistym jest, że nie będzie mógł grać innym bez swojego instrumentu. W związku z tym takie działanie to środki zabezpieczenia przyzwoitego spoczynku niesfornych zmarłych i zarazem ukrócenia wydarzeń z dwóch poprzednich nocy. Zakrystian udał się na spoczynek ze świadomością dobrze spełnionego obowiązku w tych trudnych warunkach. Gdy tylko jednak wskazówki zegara wskazały jedenastą, rozległo się stukanie. W drzwiach stał bezlitosny dudziarz, czyniąc noc okropną swą pozaziemską obecnością. "Moje dudy!" rzekł umarły z przenikającym chłodem; podczas gdy przerażony zakrystian starał się zmusić swój umysł do podania odpowiedzi, dudziarz wszedł do pokoju i zdjął dudy. Następnie ruszył na cmentarz, na miejsce swojego zatrważającego koncertu. Rozbrzmiała radosna melodia, zupełnie jak gdyby nic się nie stało. Tym razem jednak pan Wilibald podjął nowe środki - poprowadził upiorną gromadę ku cmentarnej bramie, i dalej, w miasto. Maszerował na ich czele ulicami aż do północy, gdy pociąg widmo ponownie wrócił do swej ponurej siedziby.

Wielki alarm rozbrzmiewał pośród zdumionych mieszczan z Nysy. Przerażająca armia pana Wilibalda dokonała ataku na żywych obywateli. Bezczelność i zuchwałość tych wydarzeń wskazywała na coś niezwykle ważnego, jeżeli nie alarmującego. Spokojniejsi mieszkańcy błagali burmistrza o powstrzymanie tych nocnych marszów śmierci przez wypełnienie złożonej dudziarzowi obietnicy. Burmistrz był jednak głuchy na wszelkie prośby, zagroził nawet spaleniem młodego malarza jako współwinnego całego zamieszania. Kolejnej nocy cmentarna gromada zachowała się zdecydowanie gorzej niż poprzednich nocy. Choć nie sposób było usłyszeć muzyki dudziarza, tańczące szkielety widziano na ulicach miasta. Co gorsza - pośród nich dostrzec można było także młode panny z Nysy, które to w owym czasie były zaręczone. Następnego ranka Nysę wypełnił płacz i lament, gdy odkryto, że wszystkie tańczące nocą panny odnaleziono martwe we własnych łóżkach. Przez mieszkańców przemówiła rozpacz - woleli narazić się na gniew burmistrza bardziej niż na złość pana Wilibalda. Poszli więc do swojego przywódcy i wyłożyli mu jasno, że musi spełnić obietnicę wobec dudziarza. Burmistrz wciąż się wahał, jednak mieszkańcy byli nieprzejednani i ostatecznie niechętne błogosławieństwo spłynęło z ust ojca na małżeństwo córki z młodym malarzem. Wesele odbyło się tego samego wieczora.

Goście weselni siedzieli przy stole biesiadnym już sporo czasu, gdy zegar wybił jedenastą. Natychmiast dało się słyszeć w oddali coraz głośniejsze dźwięki instrumentu Wilibalda. Strach mieszała się z ciekawością, jednak wszyscy podeszli do okien. Ich oczom ukazał się dudziarz kroczący na czele długiego orszaku odzianych w białe całuny postaci. Widmowa świta zbliżyła się i - ku przerażeniu gości weselnych - wmaszerowała do wnętrza sali weselnej i wymieszała się z żywymi. Nastąpiła chwila strasznej dezorientacji, martwi ocierali się o żyjących, zmieszanie pierwszych łączyło się z przerażeniem tych drugich. Wielu było gotowych do ucieczki przez najbliższe okno, gdy rozległ się okrzyk radości. Wielu z zebranych, zarówno z jednej, jak i z drugiej grupy, rzuciło się sobie w ramiona; łzy spływały po policzkach. Widma okazały się być zmarłymi w pełni wieku i piękna młodymi pannami. Dobry dudziarz przywrócił ich blask i świetlistość ku radości ich zachwyconych przyjaciół. Nigdy w historii miasta Nysa nie było tak radosnej nocy! Nawet srogi burmistrz tańczył radośnie widząc obrót spraw. Gdy stary dudziarz zakończył grać pożegnalną pieśń rozpłynął się w powietrzu i nikt więcej w mieście Nysa go nie widział ani o nim nie słyszał.

The Piper of Neisse.zip
Pobierz Plik ściągnięto 398 raz(y) 3,17 MB

_________________
Zapraszam do: Muzeum w Nysie // Neisser Kultur- und Heimatbund e.V.
 
     
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

phpBB by przemo  
Strona wygenerowana w 0,133 sekundy. Zapytań do SQL: 10